Swego czasu "Kasztanowy ludzik" autora filmowego scenariusza do filmu "The killing" wyskakiwał mi niemal z lodówki, a dość często jest tak, że gdy coś jest nadmierne promowane, nie warta funta kłaków, niestety. Ochłonęłam, emocje i szum wokół książki ucichły, a dzięki akcji promowania literatury duńskiej mogłam na spokojnie przyjrzeć się, o co było tyle krzyku. Czy słusznie na temat "Kasztanowego ludzika" pojawiało się sporo zachwytu? Myślę, że tak, bo na tyle, na ile rozeznałam się w kryminałach skandynawskich i nie przypadł mi do gustu ten "zimny" i specyficzny klimat utrzymywany przez autorów, o tyle w "Kasztanowym..." jest to coś, co wchłania bez reszty i nie puszcza niemal do samego końca.
Jak przystało na kryminał i tutaj pierwsze skrzypce grają morderstwa noszące znamiona rytualnych. Porzucone zwłoki okaleczonych kobiet w zaskakujący sposób (który w miarę upływu fabuły odsłania stopniowo autor względem czytelnika) łączą się z zaginięciem dziecka wpływowego polityka. Nie byłoby w tym nic zaskakującego, gdyby nie fakt, że zbrodnie te dzieli szmat czasu, a łączy wspólny mianownik, czyli tytułowe kasztany, a szczególnie powstałe z ich połączenia ludziki. Sprawca jest bliżej niż może się komukolwiek wydawać.
"Kasztanowy ludzik" to przegląd ludzkich obsesji, psychozy, zadry, która tkwi w sercu i musi w końcu znaleźć ujście, by oczyścić duszę. Dopiero zemsta i zadanie drugiemu człowiekowi równie mocnego bólu mogą według wizji autora sprawić, iż nastanie...