Co mi strzeliło do głowy, żeby sięgnąć po książkę nie z mojej bajki? Stała sobie na półce, nie wiadomo kto ją do domu przytargał, nie miała zachęcającej okładki, ale po kilku ostatnich lekturach potrzebowałam krótszej i łatwiejszej formy.
Zaczęło się kiepsko, skończyło troszkę lepiej. Około 50 krótkich felietonów, naznaczonych duchem ewangelii, które były drukowane kilka lat temu w Tygodniku Powszechnym. Wszystkie na ważkie, mądre tematy społeczno-polityczne, wszystkie oczywiście przedstawiają punkt widzenia autora. Szymon Hołownia sam pisze o książce, że obawiał się, że ze zbioru felietonów wyjdzie Muzeum Odgrzewanych Kotletów. I tak się właśnie z wieloma felietonami stało. Ponadto czytało mi się ciężko, musiałam wnikliwie pochylać się nad każdym niemal zdaniem, bo autor stosuje taką ekwilibrystykę językową i tak gmatwa długie zdania, że musiałam się mocno koncentrować, by nie gubić treści. I przy tym zawiłym stylu autora nie starczyło mi już sił na docenienie niewątpliwych zalet, erudycji autora i ciętego języka, co ostatkiem sił zauważyłam.
Moim zdaniem na felietony jest miejsce w czasopismach. Zamieszczany jest jeden, jest aktualny, do następnego numeru ma się czas na oswojenie go i przetrawienie, wyczekuje się kolejnego. Nie mieszają się wątki, myśli, idee, jest czas na refleksję. I tak starałam się pomóc książce, czytałam po 1-2 felietony dziennie, co lekturę przedłużyło do miesiąca.
Część tematów się zdezaktualizowała po 4 latach, część nie,...