Książę Theakstone szuka skarbu. Skarbu wyjątkowego, pierwszej wody, który doda mu splendoru i otoczy blaskiem. Swój drugi skarb - zacny, choć mniej znamienity książę skrzętnie chowa pod korcem. Książę szuka skarbu, by rodzinny klejnot mógł rozbłysnąć własnym światłem. Gwoli prawdy książę Theakstone ten skarb znalazł - z hukiem i w eksplozji fajerwerków.
Czy to oznacza, że pod wdzięczną okładką romansoczytacz odkryje urokliwą bajdurkę o Kopciuszku w szklanej wieży, do którego chwacki nasz książę gnał powozikiem z doborową parą siwków? Nie.
"Dwa skarby księcia Olivera" to knot. Marnizna. Koszmarna lipa.
Kolejny raz romans z serii HRH pod redakcją p. Ordęgi to demonstracja niekompetencji i bumelanctwa. To także bublowate tłumaczenie pani Fabianowskiej - stylem podobne raczej czytankom kilkulatka niż frymuśnej bajce dla dużych dziewczynek.
Skoro już ustaliliśmy, że od strony technicznej "Dwa skarby księcia Olivera" to wydawniczy śmieć, niewarty swojej ceny - przejdźmy do warstwy fabularnej tej para-romansowej ramoty.
Burrows zaczyna swoją opowieść z przytupem, podbarwia o rwący oko motyw, by już w rozdziale drugim przemielić całość na bezkształtną pulpę i przez większość historii snuje ględy o niczym.
Nie o pokrewieństwie dusz porzuconych-niechcianych, nie o stłamszonej dziewczynce - kundlu z socjety, nie o fałszywcu-narzeczonym, nawet nie o karesach księcia i afekcie dosłownie znikąd.
Pierwsze skrzypce "Skarbów księcia" grają sproszone panny usił...