Zmierzyłem się z kultową, przeogromną książką, dzięki której Borys Pasternak otrzymał literackiego Nobla. „Arcydzieło”, pisali, „ponadczasowa powieść o miłości”. I mimo, że bardzo się starałem dać się ponieść rewolucyjno-wojennym czasom, ugrzęzłem w książce jak bohaterowie na dalekiej północy czy wschodzie, sam już nie wiem.
Wystarczy zerknąć na entuzjastyczne recenzje, aby dowiedzieć się, o czym Pasternak opowiada. A opowiada wybitnie plastycznie. I ja się pod nimi wszystkimi podpisuję, tyle że nie znajduję w książce zaliczanej do klasyki tego „czegoś”. Trójkąt Jurij-Lara i Strielnikow owszem, wydarza się, ale nie jest siłą napędową powieści (dialogi co najmniej kuleją), dramat na linii Komarowski-Lara – rozczarowujący, a Tonii-Jurijego – zupełnie niedorzeczny. Miałem wrażenie, że były one gdzieś z boku i zupełnie, ale to zupełnie mnie nie urzekły, nie zaciekawiły, a przecież to dzięki burzliwym uczuciom bohaterów Czytelnik wybacza im nieracjonalne postępowanie i kibicuje im, aby wszystko ułożyło się dla zakochanych jak najlepiej. Miałem wrażenie, jakby Autor nie potrafił oddać niezwykłości uczucia, które połączyło młodych i które, jak wynikało z książki, miało pchać ich w nieznane rejony i w konsekwencji dorowadzić do klęski. Ich przypadkowe spotkanie i zrodzona wówczas miłość, o której Pasternak pisze przez dobrych kilkaset stron, były zupełnie mdłe i pozbawione… tego gorącego uczucia.
„Doktor...” nie jest zatem typowym love st...