Do sięgnięcia po tę książkę zachęciła mnie w pierwszej kolejności właśnie okładka. Później przyszedł moment na przeczytanie opisu i przepadłam. A czy było tak dobrze jak się zapowiadało? Zaraz Wam opowiem.
W tej powieści poznajemy prokuratora Artura Metza, który wszczyna śledztwo dotyczące brutalnego morderstwa. Otóż, zostaje znaleziona dziewczyna... oskórowana. Okropne? A no, paskudne, obrzydliwe zabójstwo. Niestety wkrótce okazuje się, że nie jedyne. Oprócz tego wszelkie ślady prowadzą do katechety, który wcale nie wygląda na niewinnego, a co za tym idzie, Arturowi przyjdzie zmierzyć się z organami kościelnymi, a także państwowymi. A jak wiemy, tu zacznie się krycie pewnych osób, tuszowanie morderstw. Zrobi się jeszcze paskudniej, a sam prokurator narażał będzie nie tylko swoje bezpieczeństwo, ale również swoich bliskich.
Nastawiałam się na to, że będzie to sztos totalny i mimo, że nie powiedziałabym, że to jeden z najlepszych polskich kryminałów, to jest świetnym początkiem dla pisarza i myślę, że śmiało może się okazać, że gdy rozwinie skrzydła, to będziemy zachwycać się jego piórem. Natomiast polubiłam prokuratora Metza i mam nadzieję, że powstanie z tego seria. Zadatki są i myślę, że śmiało mogłoby to być coś genialnego.
Na tę chwilę mam wrażenie, że autor nieco zbyt wiele chciał włożyć do jednej historii. Za dużo pomysłów jak na jeden tekst i z tego wyszedł jeden, wielki chaos. Mam za to wiadomo...