Rincewind... czy ktoś go jeszcze na Niewidocznym Uniwersytecie pamięta? To ten, co nosił kapelusz z napisem "Maggus" na głowie... hej, ściągnijmy go i wyślijmy na samobójczą misję, nadaje się jak mało kto!
Rincewind - jak powiedziano, tak zrobiono - zostaje przetransportowany na Kontynent Przeciwwagi i wplątuje się w wojnę wodzów, naraża życie, ożywia tysiące golemów i zwycięża... ponieważ ma szczęście. I to wielkie i niezaprzeczalne.
"Ciekawe czasy" przenoszą nas do Imperium Agatejskiego, w którym to Pratchett dokonuje komicznej rozbiórki zwyczajów i tradycji chińskich i japońskich i w którym wszystko rządzi się własnymi, troszkę okrutnymi prawami. Jednak nie na tyle okrutnymi, by czytelnik nie mógł pokładać się ze śmiechu.
Ciekawe jest to Imperium Agatejskie. Bardzo brutalne, ale w cywilizowany sposób. Nie ma jak ucisk, ale akceptowalny, honor i prawo! Rincewindowi nieraz będzie trzeba uciekać, by umknąć przed uciskiem w formie zalegalizowanej. Cud, po prostu prawdziwa gratka dla czytelnika. I coś mało złota tam. Myślałam, że będzie bardziej powszechne. Jawiło mi się, wraz z opieką cesarza nad obywatelami, jako raj na ziemi. Oj, szybko zeszłam na ziemię.
Ja osobiście tarzałam się po ziemi, gdy pojawiła się Srebrna Orda, starzy jak świat barbarzyńcy pod wodzą Cohena, którzy chcą w siódemkę zawładnąć całym państwem, nie zważając na to, że ich jest... no, siedmiu, a przeciwników tysiące. Rincewind dokonuje kilku spektakularnych ucieczek...