Więc oficjalnie pojawili się Obcy, a właściwie się nie pojawili. Pozostawili po sobie kosmiczny dok Gateway, działające statki, setki tuneli na planetach i.. I doprowadzili do namnożenia się pytań - Heech? A co to, do diabła, jest?
Miałam wrażenie, że czytając, czuję oddech Gwiezdnej Eksploracji Samobójcy. No bo patrz. Bob jedzie na Gateway, by zostać odkrywcą. A zawód odkrywcy to w głównej mierze wejście do statku obcych, nie znając celu podróży, nie znając stanu paliwa (a może jest już rezerwa, a ja dolecę do Antares i iii pozamiatane.) i nie wiedząc, jak się tym statkiem kieruje. I siedzi taki podróżnik (czasem sam, czasem z towarzystwem)w ciasnej puszcze, a raczej nie siedzi, bo siedziska Heechów to jakieś dziwaczne trójkąty, czeka na obrót mówiący o połowie drogi, a jedyne, co mu pozostaje to liczyć na to, że nie skończą się zapasy jedzenia przed powrotem, o ile taki nastąpi, i że nie wpakuje się w czarną dziurę... Także tak, to taki Kolumb w Kosmosie. Tyle że Kolumb mógł sobie skręcić w bok, ustrzelić coś do jedzenia i jakoś sobie przeżyć, a nasz podróżnik nein.
Psychoanaliza Boba nie tylko ma za zadanie zmienić go z początkowego dupka w uczuciowego dupka (nawet pod koniec zrobiło mi się drania żal). W rozmowie znaleźć można wyjaśnienie, co się stało z jego ekspedycją (właśnie tą kasiastą, która pojawia się pod koniec książki, a ja nie mam tomu drugiego i nie wiem co dalej), chociaż poznajemy tylko wynik wyprawy, nie wiemy nic więcej. I, pssst, Da...