Sięgam chętnie po powieści i opowiadania tego autora, a jednak ta jego książka mnie nie przekonała - jest chyba nieco przekombinowana. Owszem, te przemyślane zabiegi - dwa razy Bornholm, jak echo odbite w dwu losach mężczyzn, którzy nie mogą się oderwać od miejsca urodzenia (podobnie jak rodowici Bornholmczycy od wyspy), ani od kobiet, które w ich mniemaniu je niszczą. To, co wydało mi się świeże i ciekawe w pierwszej książce Klimko-Dobrzanieckiego - obraz trudnego dzieciństwo bez ojca, trująca relacja z zaborczą matką - tu po raz kolejny powtórzone, do tego z ciągłym obwinianiem matki lub żony, zaczęło mnie drażnić.
Obaj bohaterowie są słabymi mężczyznami, którzy wszystkie swe życiowe niepowodzenia próbują wytłumaczyć tym, że matka czy żona "to zła kobieta była". Chłopakowi, który nie miał wzorca ojca i od młodości wydany był na humory w chory sposób próbującej utrzymać jedynaka przy sobie matki, jestem skłonny wybaczyć. Albo przynajmniej przymknąć oczy na jego podłość i okrucieństwo, jakie mu każą - staremu koniowi, który nigdy nie dorósł, a co jest też jego, nie tylko matki winą, bo miał OBOWIĄZEK jako mężczyzna wziąć życie w swoje ręce! - obwiniać o wszystko rodzicielkę, gdy ta walczy ze śmiercią. Ale już Horst Bartlik - nauczyciel o antyhitlerowskim nastawieniu i dekownik - przy wszystkich swych, wątpliwych zresztą, przymiotach jest w swej zakłamanej, mieszczańskiej moralności doprawdy odpychającą świnią. Raźno zresztą zapomina o swych antymilitarnych przekonani...