Ja mam dość często wrażenie, że nie tyle czytam recenzję, co blurb, którego autor - o ile nie powtarza tego, co już na książce napisano - nie pisze o mocnych czy słabych stronach książki, czy własnych skojarzeniach, lecz co najwyżej streszcza akcję i usilnie stara się przekonać czytelnika, że książkę warto przeczytać. Mimo to najczęściej w tekście nie ma uzasadnienia, DLACZEGO książka jest warta przeczytania, znajduję tam co najwyżej kilka pełnych zachwytu określeń-wytrychów: (gastronomiczne) "połknąłem/ęłam", "pochłonąłem/ęłam", (kokainowe) "wciąga!", (z kategorii warsztat majsterkowicza: kleje) "nie mogłem/am się oderwać" lub (emo-ogólnikowe) "burza emocji!" No i oczywiście obowiązkowe, sakramentalne "polecam" na końcu "recenzji". Inni mylą recenzję z wpisem na własnym blogu: witają się i żegnają z fanami (?!), "przychodzą do nas"...Zwykle na samym początku - pewnie by zachęcić czytelnika? - akapit o niezwykłych okolicznościach, jak doszło do tego, że autor tekstu książkę wziął do ręki: otrzymał/a z NK, ktoś znajomy polecał, fajna okładka, wyprzedaż w Biedronce, a mimo to z wielką nieśmiałością... F A S C Y N U J Ą C E!!! Prawda? Po takim wstępie można sobie najczęściej podarować c.d. To ma być recenzja?!
Najczęściej to jednak po prostu rozdęty blurb... Wtedy myślę, że recenzent nie recenzuje, a podlizuje się, bo niby dlaczego miałby wprost i na siłę namawiać do przeczytania książki? Po co mu to? No chyba, że jednak ma w tym jakiś interes... Jeśli tak, to akurat nie powinien pisać recenzji, bo uczciwa recenzja powinna być wolna od "zobowiązań" wobec tego kto płaci. Recenzent pisze w interesie czytelnika (jeśli recenzja jest publiczna) lub wydawnictwa (jeśli wewnątrzwydawnicza). I zarówno czytelnik jak i wydawnictwo potrzebują uczciwej oceny: pochwalenia tego, co dobre i ew. wypunktowania braków. Autor/wydawnictwo też skorzystają na solidnej recenzji - mogą coś poprawić (przed wydaniem, lub w kolejnym wydaniu). Mnie zachęca nawet negatywna, ale dobrze napisana recenzja - bo chcę się sam przekonać, czy jej autor ma rację: przecież on ma inny gust niż ja, może czegoś nie dostrzegł lub nie zrozumiał? Po prostu jeśli ktoś napisze dobry tekst, dobrą (co wcale nie znaczy: pozytywną czy pełną zachwytów) recenzję, to ona sama zachęci do sięgnięcia po książkę. Niepotrzebne jest mruganie, namowy, miny i zapewnienia. Chyba, że inteligentnym inaczej? Właśnie te usilne zabiegi recenzującego obnażają w moich oczach piszącego jako kogoś nieszczerego, piszącego na zamówienie.