O kurczę, temat złożony, to weźcie popcorn i przygotujcie się na monolog z mojej strony.
No bo tak: (przynajmniej u nas) problem jest taki, że książki są strasznie drogie. Nie mówię tylko o wydaniach papierowych, chociaż wczoraj mną trzepnęło, kiedy zobaczyłam cenę okładkową ,,Black Pill'' (49 złotych, bodajże) - książka klejona, w miękkiej okładce. Za 49 złotych ogarnę obiad na 4 dni dla dwóch osób.
E-booki, chociaż robią się nieco tańsze dzięki tym wszystkim przecenom, i tak są dość drogie.
I teraz wyobraźcie sobie Stefana. Stefan ma lat 14, rodziców, którzy są cały czas w pracy, a kieszonkowe starcza mu albo na nową bluzę, albo na kupienie książki. Stefan sam się nie zapisze do biblioteki, bo jest niepełnoletni, a rodzice go nie zapiszą, bo są cały czas w pracy, dziadkowie go nie zapiszą, bo regulamin większości bibliotek na to nie pozwala. Więc Stefan może ,,legalnie'' uczestniczyć w kulturze albo dzięki bibliotece szkolnej (ha,ha) albo dzięki WolnymLekturom. I już widzę, jak chłopak w tym wieku, z wypiekami na twarzy pochłania kolejne strony ,,Germinalu'' Zoli.
No więc jeśli Stefan może sobie coś z internetu za darmo ściągnąć to to robi. Przy czym, w naszym kraju pobranie książki/płyty/filmu na użytek własny z warezowni jest jak najbardziej dozwolony.
Nad tymi mitycznymi stratami, nad legendarnymi utraconymi fortunami to w naszym pięknym szarym kraju rozpaczają głównie wydawcy (ci sami, którzy zrobili wszystko, żeby te e-booki nie były odczuwalnie tańsze po zmniejszeniu vatu, bo hajs się musi zgadzać, co nie?).
Dodatkowo, sam sposób liczenia tych strat (na zasadzie ściągnięcie=kupno) jest bardzo dyskusyjny. Po pierwsze dlatego, że to bardzo optymistyczne założenie zakładające, że ktoś kupiłby książkę X, gdyby nie było do niej innego dostępu (podczas gdy bolesna prawda jest taka, że większość ludzi po prostu olałaby taką lekturę) i po drugie dlatego, że bardzo często zdarza się, że taka strata jest tak niedorzecznie wysoka, że jest w stanie przekroczyć PKB jakiegoś małego sympatycznego kraju (możecie zajrzeć na
stratękazika).
Wróćmy jeszcze na chwilę do naszego hipotetycznego Stefana - jeśli dzieciak w wieku 14 lat już sobie wyrobi gust literacki/muzyczny dzięki warezom i rzeczom pobranym z internetu, to w przyszłości właśnie on będzie targetem docelowym (droższych!) wydań kolekcjonerskich. Plus, w ogóle będzie z tej kultury korzystał, zamiast dalej bujać się z kumplami po osiedlu.
Często jest też tak, że po przeczytaniu książki z internetu - w ramach uznania dla autora - idzie się do księgarni i kupuje się papierowe, ładne wydanie, najlepiej w twardej oprawie. W tej chwili rynek jest zalewany taką ilością lektur nijakich (żeby nie powiedzieć wprost, że chłamu), że czasami strach coś kupować tylko na podstawie pierwszego wrażenia/przeczucia/blurbu. Bo wiecie, czym innym jest ryzykować kupno miernej książki za 19.90 (jak za czasów mojej młodości, ech), a czym innym ryzykować utratę 30 złotych. Bo niestety nie można reklamować książki na zasadzie ,,przeczytałam i nie podobało mi się''.