Życie często zaskakuje. Pandemia, której doświadczyli wszyscy, długie miesiące izolacji, dystansu i permanentnego strachu o dziś, o jutro. Pandemia, która zmieniła bieg historii będzie nam jeszcze długo, bardzo długo towarzyszyć. Będzie w tle codzienności, będzie zawsze na drugim planie i choć niechciana, to wiecznie jakoś obecna. Nie da o sobie zapomnieć. Jednak w tym złym czasie okazało się, że wielu zamkniętych w czterech ścianach pokoi tworzy coś spektakularnego, coś innego od tego, co zawsze. Powstała muzyczna nostalgia, wiersze o samotności, książki o beznadziei i bezsensie istnienia, ale – w kontraście do tego fatalizmu – pojawiają się optymistyczne piosenki chwalące życie, w poezji ukazuje się radość poranków, w powieściach romantyczna miłość. Są też utwory i dzieła odnajdujące się gdzieś pomiędzy, jak powieść Bogusława Chrabota „Influenza Magna. U progów wieczności”.
Dlaczego pomiędzy? Bo jest to książka obrazująca mieszane skutki zarazy. Pandemia, o jakiej mowa w powieści, została wywołana grypą „hiszpanką”. Ta zaraza zbierała ogromne żniwo. Tysiące ludzi umierało. Do tego rozpętano wojnę, która miała napędzić tkwiącą w bezruchu ziemię. Rozpętano wojnę, która zdemolowała ten zastój całkowicie, która wszystko przyspieszyła i stworzyła jednocześnie bezład i chaos. Miliony ofiar, czas bez końca, dni znaczone ludzką krwią, noce wypełnione ludzkim krzykiem. W powietrzu wiele pytań bez odpowiedzi tworzy nad głowami chmurę, która puchnie i puchnie.
A co zostanie gdy odrzucimy wojnę jako ruch, co zostanie prócz awantury?
Jest wojna, jest „hiszpanka”, a gdzie lekarze?- ktoś zapyta. Są, znani do dziś bohaterowie wpisani do historii. Są, odważni ludzie tamtych lat i wydarzeń. Tadeusz Boy-Żeleński, Franz Wiegemann, czy Zygmunt Freud – nowatorski lekarz wnętrz ludzkich. Jedni leczą ciała, nieliczni dusze, a to dusze właśnie stawały się coraz bardziej potrzebującymi ratunku. Bo modlitwy koiły, a morfina nie zawsze. Zaraza „hiszpanki” zbierała ofiary, a przyszła śladami wojny, była z nią nierozłączna. Jak w pacierzu, jak w różańcu – koralik za koralikiem.
Pandemia, według mnie, wkroczyła we wszystkie wymiary ludzkiego życia. W jednym czasie świat ścisnęła pandemia choroby, pandemia okrucieństwa, pandemia pazerności i całkowity bezład i syf. W pył rozpadały się kości dawnych bogaczy i „pseudo panów tego świata”. Zapanowała bieda, zezwierzęcenie i śmierć. Lekarze, by przeżyć i by choć trochę wygładzić to, na co patrzyli każdego dnia, pili spirytus farmakologiczny, medyczną miksturę jak mawiali. Przepijali go gęstą jak smoła herbatą. Obrazy wracała, zmęczenie posiwiało głowy, żłobiło głębokie zmarszczki na żywych jeszcze twarzach, krzyki cierpiących tłukły po się całym umyśle. Nie inaczej było z pielęgniarkami, malarzami, poetami. Słabsi popełniali samobójstwa.
Dla mnie niebywale czułą osobą jest Wiegemann. On, świadek tak wielu zgonów, lekarz miliona ciał, koiciel umierających dusz w ludziach, którzy już owych ludzi nie przypominali. Tylu pacjentów przeszło przez jego ręce, tyle ciał dotykał, a jedyne, które zapamiętał to odebrane podczas domowego porodu martwe dziecko. Dziewczynka. Sine ciałko, które po nacięciu rodzącej wyszło krwawą główką, potem rączkami, korpusem i w końcu całym ciałkiem. Maleństwo.
„Influenza magna. U progów wieczności” to powieść wykraczająca poza nasze czasy. To bardzo dobrze napisana książka, która już teraz – według mnie – staje się klasykiem literatury. Bogusław Chrabota swoim przenikliwym umysłem i dobrym piórem stworzył dzieło, które trzeba koniecznie znać. Przeczytać całe, całe mimo bóli, jaki niesie treść. Realistyczne obrazy, sceny, plastyczne opisy bohaterów i ich interakcji z czasem, w jakim przyszło im żyć – to wszystko jest dziełem samym w sobie. Czytasz, a każde zdanie boli. Nie możesz się zdystansować, ani stanąć obok, nie możesz stać się obserwatorem owych tragedii. W „Influenzie...” jesteś ty – ty-lekarz i jednocześnie ty-pacjent, ty-żołnierz, ty-pielęgniarz.
Ty – ofiara pandemii.
Nie uchronisz się. Musisz ją przejść, a czy przeżyjesz?
Sam pomysł powieści, w której główne postaci to nazwiska, jakie znamy. To bohaterowie minionych lat, którym cześć składamy właśnie tu.
„Influenza magna” to dla mnie książka pełna emocji. Pełna wszystkiego. Bólu, łez, ale i drobnych radości, acz tych jest niewiele. Powiem krótko – ta powieść to skarb naszych czasów.
dziękuję sztukater za egzemplarz