Od czego zacząć? Od filmu (serialu) czy książki, na której został oparty? Kilka razy zmieniałem decyzję przed przystąpieniem do pisania tego testu, aż na koniec postanowiłem; skoro ma to być zapis moich wrażeń z odbioru tych produkcji, wybrać tak, jak wybrał dla mnie przypadek, zwany też losem, przeznaczeniem, albo Wolą Bożą.
Jakiś czas temu kolega namówił mnie na obejrzenie, jak to się teraz mówi, pierwszego sezonu serialu Gra o tron**(Game of Thrones) produkcji HBO, który został wręcz obsypany różnymi nagrodami Początkowo podszedłem do tematu sceptycznie. Pachniało mi to jakąś produkcją fantasy klasy B. Po pierwszym odcinku stwierdziłem, że pewne elementy są interesujące. Zaciekawiony obejrzałem odcinek drugi, trzeci, i tak dalej, aż nagle skonstatowałem, iż właśnie przeleciał odcinek dziesiąty, a ja chcę więcej. Co mnie tak wciągnęło? To pytanie zostawię na koniec. Teraz przejdźmy do książki, którą zapragnąłem poznać po obejrzeniu serialu.
Nie wiemy, czy rzecz dzieje się w przyszłości, przeszłości, czy w alternatywnej historii Ziemi, czy też w ogóle innej rzeczywistości . Osią świata jest kontynent Westeros rozciągnięty od upalnego południa aż do mroźnej północy, a rzecz cała rozgrywa w konwencji rodem ze średniowiecza - pełnej zbroi, mieczy i opowieści o niedawno wymarłych smokach.
Większa część Westeros, podzielona na Siedem Królestw, oddzielona jest od Północy Murem, który ma chronić ludzi, bo to oni głównie zaludniają ziemię, przed Dzikimi i Złem. A może przed Złem i Dzikimi. Przed wiekami Aegon I Zdobywca podporządkował sobie wszystkie Siedem Królestw i jego ród zwany dynastią Targaryenów władał całością niemal trzy wieki. Piętnście lat temu, czyli przed początkiem opowieści, Dom Targaryenów został obalony przez Roberta Baratheona w następstwie Wojny Uzurpatora. Robert Baratheon został nowym królem Westeros. Niestety, niespodziewanie kończy swój żywot. Zaczyna się Gra o tron; jeden by rządzić siedmioma.
Fabuły oczywiście nie będę zdradzał nawet w przybliżeniu. Brzmi to banalnie, ale jest rzeczywiście wielowątkowa. Każdy ród marzący o władzy ma swą własną receptę na jej zdobycie. Każdy jest inny; ma nie tylko specyficzne piętno genetyczne, historię i podstawy, na których opiera swą potęgę, ale i, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, własną kulturę korporacyjną, a więc pojęcie o tym, jakie są prawdziwe cele istnienia i jakie środki do ich osiągnięcia są godne, a jakie nie.
George R.R. Martin pokazał się w tej powieści jako mistrz kreacji. Stworzył spójną, przekonującą rzeczywistość o niepowtarzalnym klimacie. Zwykle fantasy jest dla mnie synonimem bezpłciowego kiczu, ale tym razem mamy do czynienia z powieścią prawdziwą. Choć Westeros jest fikcyjne, rządzi się mechanizmami jak najbardziej rzeczywistymi. Żądze ludzkie jako motor historii ukazane w nieskończonej ilości swych odmian. Polityka jako ciągły splot mnóstwa przenikających się drobnych i wielkich intryg. Do tego ludzie, którzy ten świat zaludniają i swymi pragnieniami nadają mu dynamikę. Postacie odmalowane prześwietnie, wręcz fenomenalnie, z niespotykaną śmiałością. Od lalek marzących tylko o księciu w złotej zbroi głupich tak, że wolą podróżować w karecie bez okien, by nie patrzeć na „nudną rzeczywistość” i równie pustych, okrutnych młodzieńców, po szare eminencje; pająki snujące swe sieci ponad układami, władzą, granicami i frontami. Mamy odważnych i tchórzy oraz wszystkie pośrednie stadia między nimi. Widzimy wpływ, jakby powiedział Zimbardo, Systemów i Sytuacji na ludzi, na to jak się zmieniają, jak dobrzy zaczynają czynić zło, a źli mogą być ocenieni pozytywnie. I wreszcie mamy przedstawienie, choć i tak dość nieśmiało w porównaniu do rzeczywistości zarysowane, sił społecznych, wśród których żądze, również seksualne i ich sublimacje, grają znaczącą rolę. Aż ciśnie się na usta porównanie do innych znanych dzieł. Sienkiewicz ze swoją Trylogią i jej wizją polityki wygląda przy Grze o tron wręcz infantylnie, żeby nie powiedzieć dosadniej. Świat Tolkiena wydaje się przy wykreowanym przez Martina jak wykastrowany eunuch przy przepełnionej chucią parze młodych. Nawet Diuna wydaje się w sferze polityki dużo, dużo mniej wyrafinowana. W kwestii różnorodności i śmiałości charakterów ludzkich również trudno znaleźć coś, co mogłoby książkę Martina przewyższyć. Jak z ludźmi, tak i z krainami. To nie jeden zdumiewający świat, jak w Diunie, to nie jedno starcie, jak w Trylogii, to nie czarno-białe podziały na dobro i zło, jak u Tolkiena, ale wojna wszystkich ze wszystkimi, trudne wybory i trudne odpowiedzi; co naprawdę jest dobre, a co złe, a jeszcze częściej – co jest mniejszym złem. Niesamowite klimaty, nie tylko dla każdej z krain, ale i dla każdej społeczności. Momentami liryczna, kiedy trzeba epicka, pełna ważnych prawd i trudnych pytań. Wciągająca porcja prześwietnej rozrywki, przy której zapomina się o tym świecie, a jednocześnie dzieło, nie boję się użyć tego słowa, z głębokimi wartościami.
Świetnym zabiegiem okazało się przenoszenie narratora. Tytułem każdego rozdziału jest imię jednej z postaci i w nim narrator, w trzeciej osobie co prawda, ale zdecydowanie przywiązany jest do tego bohatera. Zna jego myśli, patrzy na świat jego oczami, do ocen stosuje jego kryteria, moralność i umysłowość. Zabieg niesamowicie się udał. Niezwykle pouczające jest spojrzeć na świat to oczami przysłowiowej blondynki, to oczytanego kaleki, to jeszcze kogoś innego. I uświadomić sobie, że w pewnym sensie, te wszystkie rzeczywistości, inne dla każdego z nas, są równouprawnione.
Kiedy czytałem Grę o tron aż się zastanowiłem, czy nie byłaby ona dobrą lekturą obowiązkową dla naszych polityków, którzy myślą, że polityka zagraniczna różni się czymś od walki o nasze własne, krajowe stołki. Może by w końcu zrozumieli, że tak jak w mafii urzędniczej, tak i w polityce międzynarodowej, nie ma sojuszu, którego by nie można złamać, nie ma świństwa, którego nie można by się spodziewać po przeciwniku, a bezpieczeństwa nie zagwarantuje żaden układ na papierze. Jeśli kogoś nie stać na własną siłę, musi jej szukać w układach, w prawdziwych wzajemnych korzyściach, które sprawią, że wszyscy będą mieć interes w tym, co jest nam potrzebne, a słabeusze, którzy potrząsają szabelką, głośno krzyczą albo zbytnio się rządzą, prędzej czy później trafią na szafot.
Nasunęło mi się też porównanie Gry o tron do Krzyżowców Guillou. Te dwie lektury w tandemie przydałyby się zwykłym ludziom. Przez zderzenie światów wspomnianych serii powieściowych łatwo zobaczyć różnicę realiów państw rządzonych przez ludzi i przez prawo. W świecie rządzonym przez ludzi dobrze mają tylko najsilniejsi i najmożniejsi. Trafi się „dobry” władca – wszyscy mają dobrze, ale gdy trafi się zły… A gdy możni się biorą za łby, zawsze najgorzej mają zwykli obywatele, którzy dla decydentów są niczym. W państwie prawa, do którego dążyli bohaterowie Krzyżowców, silne państwo i prawo jest obroną małych przed wielkimi, biednych przed bogatymi. U nas zaś coraz powszechniejsze lekceważenie prawa i państwa podniesione do rangi symbolu, dzielenie na naszych i innych, a nie na prawych i nieprawych, wskazuje, iż większość, która najczęściej ponosi największe koszty, nie zdaje sobie sprawy, iż to, kto jest nasz, a kto nie, w każdej chwili może się zmienić niezależnie od tego, jak bardzo się zaprzedamy by do tych naszych należeć. Jedynym sensownym rozwiązaniem jest twarde silne prawo i państwo gwarantujące jego egzekwowanie. Ale tej świadomości absolutnie w naszym narodzie nie ma.
Sorry, zjechałem z tematu, ale w trakcie lektury powieści aż mnie rzucało na myśl, że w książce w sumie teoretycznie dość lekkiej, bez aspiracji do wielkiej filozofii, więcej jest prawdy o tym, jakie bywa życie, niż można przez dziesięciolecia usłyszeć ze słów tych, którzy uchodzą za autorytety i duchowych przywódców narodu, że o politykach nie wspomnę.
Oczywiście, jest w tej baśni sporo bólu, ran i śmierci, przemocy i okrucieństwa, oraz trochę seksu, ale życie takie właśnie jest. Szkoda tylko, że nie jest odwrotnie – trochę bólu i sporo seksu. Ale to właśnie byłby science fiction.
Podsumowując, mogę tylko polecić Grę o tron absolutnie i bezwarunkowo, wszystkim z wyjątkiem najmłodszych. Nawet tym, którzy, podobnie jak ja, niezbyt przepadają za fantasy. Wystarczy sobie uzmysłowić, że autor nie miał innego wyjścia. Gdyby napisał tak realistyczną powieść historyczną zaraz by się spotkał z nagonką ze wszystkich stron. Każdy naród by mu zarzucał, że jego przedstawiciele nie byli tacy, tylko inni, itd. A tak mamy najprawdziwsze, najrealniejsze samo życie, tyle że w uroczym, średniowiecznym entourage'u. Mamy powieść budzącą w każdym chyba czytelniku głębokie uczucia, od nienawiści do jednych bohaterów, po głęboką sympatię wobec innych. Mamy naukę świadomości, iż wszyscy ludzie, nawet kluczowe postacie, nawet my sami i ci, których kochamy, są śmiertelni. I mamy pięknie się zapowiadające, moje ulubione smoki. Opsss… Nic nie powiedziałem.
A cóż z serialem? Zasadniczo rzecz biorąc jest dosyć wierny w porównaniu do książkowego oryginału. Oczywiście głębsze przemyślenia bohaterów przepadły, ale klimat udało się odtworzyć idealnie. Mocną stroną są dobrze dobrani aktorzy i ich gra, sceny batalistyczne na wysokim poziomie, piękne zamki i krajobrazy zapierające dech w piersiach. I znowu dwie refleksje. Dlaczego w naszych produkcjach, w końcu prestiżowych, typu Ogniem i mieczem, brak jest dynamiki batalistycznej? Sztandary zwisają jak szmaty, umocnienia ledwie wystają nad ziemię, szermierze za wszelką cenę starają się nie trafić przeciwnika, a jeźdźcy sprawiają momentami wrażenie, jakby mieli kłopot z utrzymaniem broni w ręce albo wręcz siebie w siodle. Gra o tron pod tym względem to inny świat, o klasę wyżej, dla polskiej kinematografii niestety. U nas takie stwierdzenia, jak moje, są niepopularne, bo mało kto ma odwagę krytykować dzieło, które jest chronione przez przymiotnik „patriotyczne”, ale przy serialu HBO Potop czy Ogniem i mieczem wypadają jak poszatkowane książki przerobione na kiczowate filmidła przy dojrzałej produkcji opartej na wybitnej literaturze. Wielcy krytycy pewnie się nie zgodzą z moim zdaniem, ale niestety sukcesy eksportowe Martina i kompletny ich brak w przypadku ekranizacji Sienkiewicza przemawiają inaczej.
Inna refleksja, która mi się nasunęła w podsumowaniu serialu i książki, to temat okrucieństwa i golizny. W książce absolutnie nie rażą, są tak naturalne jak oddychanie. Akurat tyle, ile trzeba; ani za dużo, ani za mało. A w filmie? Powszechne są głosy, iż jest ich za wiele, gdy w rzeczywistości ich udział w całości jest podobny, jak w wersji do czytania. Ba – sam nawet miałem chwilami uczucie, że tej nagości jest może za dużo. Czy jednak nie jest to objawem, jak chorym i zakłamanym społeczeństwem jesteśmy? Film, który pokazuje, i to w naprawę w wygładzonej wersji w stosunku do rzeczywistości, jak wyglądały „dawne dobre czasy” wydaje nam się pełen przemocy, a skrawek nagiego ciała budzi w nas większy sprzeciw niż powszechne nawet w programach emitowanych w „młodzieżowym” czasie antenowym sceny przemocy seksualnej, rasizmu, nienawiści i prawdziwego okrucieństwa. Co innego w dodatku przemoc w realiach i konwencji średniowiecza, a co innego w dniu dzisiejszym, w państwie w środku Europy. To ostatnie dotyczy zresztą nie tylko Polski.
Jednym słowem, książka jest wspaniała, a i film naprawdę warto obejrzeć, choć koncentruje się na akcji i nie wnika, z oczywistych względów, w głębię materii, którą przekazuje książka. Najważniejsze, że nie kłócą się ze sobą, w przeciwieństwie choćby do kilkakrotnie już dzisiaj wspominanego Potopu i ekranowego wcielenia pięknej, przynajmniej w wersji literackiej, Billewiczówny. Jeszcze raz zachęcam do obejrzenia serialu, a jeszcze bardziej do lektury powieści
Wasz Andrew
Recenzja opublikowana również na moim blogu (wraz z olinkowaniem). Pozdrawiam i zaprasza