Niektórzy może zauważą, że rok 2021 zaczęłam sentymentalnie, bo najpierw sięgnęłam po książkę historyczną, a teraz po „Międzyrzecz” Piotra Ibrahima Kalwasa – rzecz starą jak świat, bo (sic!) aż z 2013 r. Leciwa (jak na rynek wydawniczo-czytelniczy, bo obchodząca już ósme, cukrowe, urodziny) lektura okazała się wystarczająco słodka, by spędzić w jej towarzystwie zimowe wieczory.
Kalwas krążył wokół mnie od dawna. Albo może to ja krążyłam wokół niego? Jednak nasze ścieżki nie miały okazji się przeciąć, mijaliśmy się, wyczuwali z oddali, wciąż w zasięgu, lecz nigdy na tyle blisko, by wzajemnie sobie powiedzieć, że nadszedł czas. Swoisty znak czasu? Czy znak „Międzyrzeczy”?
„Międzyrzecz” Kalwasa to dla mnie współczesny grymuar, czyli księga wiedzy tajemnej. Jednak w odróżnieniu od klasyki, która zawiera zbiory magicznych zaklęć i objaśnia znaczenia symboli, „Międzyrzecz” skupia się na efektach końcowych, czyli metafizycznych przeżyciach w drodze do odnalezienia źródeł… źródeł tworzenia i tym samym źródeł istnienia.
Kalwas lewituje wśród wartości uniwersalizmu i synkretyzmu, jednak – jak zapowiada wydawca na okładce – to nie jest nudny traktat, brak tu pseudonaukowych dywagacji odstręczających wagą hermetycznego języka, wręcz przeciwnie, gdy tylko oswoicie się ze stylem, jaki autor wprowadza, zatracicie się w morzu fluidów emocji, wielorakości, wieloznaczności i odmian, które bez najmniejszych ograniczeń pączkują na kartach „Międzyrzeczy”.
Zawsze fascynowały mnie książki, które potrafią przykuć uwagę nie tyle samą akcją, co pomysłem na opowieść. I taki właśnie przypadek reprezentuje dzieło Kalwasa. Do autora siedzącego w warszawskiej kawiarni (a będącego jednocześnie bohaterem opowieści) przypadkowo podchodzi obcy mężczyzna. Starszy pan przedstawia się jako profesor literatury i prosi o przewiezienie starego greckiego manuskryptu do właściciela cennego dokumentu, który czeka na niego na Wyspach Owczych. Tak zaczyna się podróż ta prawdziwa – o ile tak można powiedzieć, bo u Kalwasa wszystko i nic może okazać się zarówno prawdziwe, jak i zmyślone – jak i ta rozgrywająca się na odległej wyspie Eysturoy, na którą autor, jakiś czas po dziwnym spotkaniu w stolicy, dociera późnym wieczorem. Zapada zmrok, w oddali migocą światła, a w mgle szklącej się na szybach auta pejzaż coraz bardziej się załamuje i rozpierzcha, wreszcie jednak zza strug tnącego niemal poziomo deszczu wyłania się dom, który opisał profesor. Tam wyczekuje adresat przesyłki. Okazuje się, że autor wprawdzie dotarł do celu, ale to nie koniec drogi, którą przyjdzie mu iść. Ogromny dom mieści mnóstwo drzwi, a za każdymi z nich skrywa się historia, odmieniana przez czas, ludzi, nastrój, emocje. A jednocześnie przez miejsce i ludzi również podobna. Jak to możliwe, że choć czas się cofa, powtarza i zatrzymuje, to te same chwile nie są jednak takie same? Spytajcie Kalwasa. On Wam powie, ale nie liczcie na prawdę. Bo tę każdy z nas musi odczytać ze znaków, które towarzyszą szkatułkowym opowieściom. Z ich arabeskowej helisy wykluwa się znaczenie symboli, cytatów, powracających snów, przebłysków myśli, kulturowych szyfrów prowadzących w zakamarki nie tylko arabskich czy judaistycznych wartości.
U Kalwasa każdy, z pozoru bardzo rzeczowy, szczegół może być wykorzystany do stworzenia nierealistycznego nastroju. Każdy zostaje podszyty wielokropkiem wyobraźni odbiorcy. Tylko bowiem od fantazji i bystrości czytelnika zależy, dokąd picatrixowe formuły go doprowadzą i czy w ogóle ulegnie ich metafizycznym klimatom. Pozazmysłowe doznania mnożą się bowiem wprost proporcjonalne do wielości odmian zagadkowych scen z pogranicza świata snów, mitów i hagad. Kruche, spowite niedopowiedzeniem intrygują wielością subtelnych wariantów i – co zadziwiające – za każdym razem pozwalają odkryć kolejną wersję obrazu, jakby z ziaren czasu wyłaniały się warstwy oszlifowane sekretną zapowiedzią następnych i następnych wrażeń zapętlonych w nieskończoność.
Powiedzieć, że Kalwas snuje opowieść rodem z „tysiąca drzwi” (niczym Szeherezada opowieści z „Tysiąca i jednej nocy”) byłoby niezgrabnym faux pas, bo Allahem a prawdą to wciąż ta sama nić, tylko opleciona innym wspomnieniem i niosąca różny ładunek ekspresji. Kalwas bowiem wciąż śni ten sam sen, lecz w innym wydaniu. Jakim? To zależy, które drzwi otworzycie i w jakim lustrze odbije się dzieło. Jednak niezależnie od wersji, w której się zatrzymacie na dłużej, czy to w śródziemnomorskich odcieniach słońca, czy raczej w spowitej niepokojącą wonią sił piekielnych, w każdej czeka na Was tak bogactwo szczegółów, jak i zadziwiająca giętkość języka, jakimi Kalwas (z pełną tego świadomością) nas urzeka.
Całość recenzji w linku poniżej: