Wiecie, z oceną niektórych powieści mam nie lada problem. Najłatwiej, gdy moje odczucia są zero-jedynkowe i albo zakochuje się w książce na zabój, jak to miało miejsce w przypadku najnowszego dzieła Anny Musiałowicz
Śnieg jeszcze czysty, albo dopadają mnie uczucia zgoła przeciwne i wtedy robi mi się niedobrze. Tak miałem w trakcie lektury nieszczęsnego
BUfffO Marcusa Ponikowskiego. W przypadku
BUfffO sprawa była czysta od samego początku - miałem do czynienia z czymś konsekwentnie okropnym i odpychającym. W przypadku
Domu Maynarda tak jednak nie jest, a ja nie mogę jednoznacznie stwierdzić, że ta powieść jest całkowicie zła, choć wynudziłem się przy niej jak jasna cholera.
Zacznijmy jednak od zarysu fabuły. Właściwie, to jest powieść jednego bohatera i aż się prosi, aby machnąć narrację w pierwszej osobie. To jest jednak zawsze suwerenna decyzja Autora i nie moim zadaniem jest się do tego wtrącać. A zatem głównym bohaterem jest Austin Fletcher, który tłucze się pociągiem przez ukryte pod śniegiem Main, zmierzając do miasteczka Balden, w którym stoi jego nowy dom. Nowy dla niego, bo sama chata ma już swoje lata. Odziedziczył ją po zmarłym kumplu Maynardzie, z którym walczył ramię w ramię z chłopcami z Wietkongu. Maynard zginął od pocisków wroga, a Austin wrócił do Ameryki z wypełnionym ciuchami workiem przewieszonym na ramieniu i zespołem stresu pourazowego w głowie...
Dom Maynarda zaczyna się jak klasyczny horror z lat '70 i '80. Herman Raucher w pierwszych rozdziałach buduje niesamowity klimat, na który składa się śnieżna sceneria, nieoczekiwanie przerwana podróż pociągiem i wielogodzinna wędrówka głównego bohatera przez śnieżycę. Wędrówka, której omal nie przypłacił życiem. Również tytułowy dom robi wrażenie. Ukryty pod śniegiem, zbudowany na kompletnym odludziu, bez prądu, otoczony lasami, ze sławojką na podwórku, ale za to wyposażony w zapasy jedzenia i nafty, jest właściwie miejscem, w którym można przeżyć bardzo długo nie martwiąc się pustym żołądkiem, ani suchością w pysku. W dodatku nasz główny bohater poznaje historię i legendy związane ze swoim domem i okolicami. Pojawia się tam opowieść o czarownicy powieszonej na pobliskim drzewie i relacje poprzednich mieszkańców zapisane na desce, z których jasno wynika, że dom nie był dla nich oazą miłych i dobrych wrażeń. Mówiąc krótko: atmosfera grozy, aż kipi z tego miejsca, a potencjał jest ogromny...
I co z tego wynika? No właśnie, w tym problem, że nic. Czytając
Dom Maynarda, odniosłem wrażenie, że cały zgromadzony na pierwszych - mniej więcej - stu pięćdziesięciu stronach potencjał zostaje zmarnowany, zaprzepaszczony i całkowicie niewykorzystany. Herman Raucher na jakimś etapie swojej pracy pogubił się i zamiast horroru napisał dramat postwojenny o facecie przetrąconym przez wspomnienia i doświadczenia jakie przeżył w Wietnamie. Przetrąconym psychicznie, co oczywiście wzbudza współczucie, ale nie jest w literaturze, czy szerzej - w sztuce, niczym nowym. Chociaż prawdziwy wysyp książek i filmów z Wietnamem w tle miał miejsce w latach '80, w momencie, kiedy Raucher pisał
Dom Maynarda, czyli pod koniec lat '70, temat nie był już nowy. W 1975 ukazała się powieść Stevena Phillipa Smitha
Amerykańscy chłopcy, a trzy lata później wyszedł film
Łowca jeleni ze znakomitą kreacją Roberta De Niro. Różnica jest taka, że Herman Raucher, postanowił stworzyć powieść grozy, a nie dramat społeczny i właśnie tu - w moim przekonaniu - mu nie wyszło. Po naprawdę świetnym początku, cały ten klimat rozlazł się niczym stary materiał. Autor zafundował mi masę nudnych i nic nie wnoszących do historii scen. Zabrakło też pomysłu na wykorzystanie potencjału głównego bohatera. Ten snuje się po swoim domu, gospodarstwie i okolicy, ale właściwie do niczego to nie prowadzi. Wątek z czarownicą, kompletnie niewykorzystany, klimat miejsca - zaprzepaszczony. Ostatnie dwieście stron (może trochę mniej, choć to i tak dziwnie brzmi, jeśli weźmiemy pod uwagę, że cała powieść ma niespełna 350), to właściwie konsekwentna równia pochyła, po której jazda niemiłosiernie mnie wynudziła.
Fabuła przez większość powieści faktycznie jest pieruńsko nudna, a grozy wiele nie uświadczyłem, jednak, mimo wszystko, moją uwagę zwrócił bardzo przyjemny w odbiorze język jakim posługuje się Autor. Ta książka, jeśli chodzi o styl, jest naprawdę całkiem nieźle napisana, tylko co z tego jeśli groza w tym horrorze jest niemalże bezobjawowa? Herman Raucher nie zdołał mnie wystraszyć, a początkowe zaciekawienie, szybko zaczęło topnieć niczym śnieg w czasie odwilży. Szkoda, bo liczyłem na dobrą zabawę. Oczywiście, wydawnictwo Vesper, jak zwykle zadbało o to, aby książka była pięknie wydana. Mamy tu bardzo klimatyczne rysunki Macieja Kamudy, świetną okładkę i twardą oprawę, tylko co z tego, jeśli treść nie do końca przypadła mi do gustu?
I chyba z tym pytaniem, skądinąd retorycznym, zostawię Was, bo właściwie nie mam nic więcej do dodania. Nie napiszę też jednoznacznie: polecam/nie polecam. Przeczytawszy tę recenzję, każdy z Was wyciągnie własne wnioski, albo oleje te moje wypociny i postanowi sprawdzić
Dom Maynarda na własnej... skórze? To chyba nie jest dobre słowo, ale wiecie o co chodzi. Tak czy inaczej życzę Wam udanej lektury. I niekoniecznie musi to być lektura dzieła Hermana Rauchera.
© by
MROCZNE STRONY | 2022