"Szeptucha" Katarzyny Bereniki Miszczuk to powieść, do której podeszłam szybko i szybko ją skończyłam. Z tą autorką spotkałam się po raz pierwszy, choć z tylnej okładki dowiedziałam się, że jest ona autorką trylogii zaczynającej się od pozycji "Ja, diablica", o której słyszałam już sporo dobrych opinii. Tym bardziej byłam więc podekscytowana na to spotkanie.
Akcja powieści dzieje się w XXI wieku, lecz Polską wciąż rządzi dynastia Piastów, ponieważ Mieszko dawno temu nie przyjął chrztu. Gosława, zwana Gosią, jest młodą dziewczyną mieszkającą w nowoczesnej Warszawie. Właśnie skończyła medycynę i by dostać pełne uprawnienia do wykonywania zawodu, musi odbyć roczny staż u szeptuchy - kobiety, która działa niejako "obok" profesjonalnych lekarzy i zajmuje się lecznictwem za pomocą ziół czy innych zaklęć. Gosia jest oczywiście ogromną przeciwniczką takich metod i uważa je za bzdury. Jest również ateistką i nie wierzy w bogów. No ale co zrobić? Staż trzeba odbyć, więc Gosława, mimo że bardzo niechętnie, wyjeżdża na rok do Bielin.
Tam już pierwszego dnia poznaje niezwykle przystojnego Mieszka, który później okazuje się być... A zresztą, nie zrobię Wam tego. Poznaje Mieszka. Przystojnego chłopaka. Kropka. :)
Baba Jaga - bo tak nazywają szeptuchę, u której praktyki ma odbywać Gosia - okazuje się być kobietą, która fenomenalnie potrafi udawać o wiele starszą kobietę niż w rzeczywistości, mimo że tak naprawdę jest pełna wigoru (jak na swój wiek, oczywiście, bo nie oszukujmy się - młódką to ona też nie jest).
Gosława prycha i narzeka na każdym kroku, bo jak to w małych wsiach bywa, wszyscy są zabobonni, bogobojni, a święta religijne odbywają się tam z największą czcią. No i wszędzie jest pełno kleszczy, których panicznie się boi! Cóż, przyznaję, że wtedy trochę utożsamiałam się z młodą prawie-lekarką.
Sprawy jednak szybko się komplikują, ponieważ okazuje się, że niemal nikt z jej otoczenia nie jest tym, za kogo się podaje. Z samą Gosią na czele. Akcja w pewnym momencie zaczyna toczyć się tak wartko, że nie ma się ochoty na nic innego prócz czytania. Dlatego nic innego się wtedy nie robi, tak dla jasności.
Przyznam szczerze, że po przeczytaniu kilku pierwszych rozdziałów trochę cwaniaczyłam i twierdziłam, że książka już zdążyła zdradzić mi zakończenie. Miałam dwa pewne elementy, które w moim wyobrażeniu miały złożyć się na zakończenie i okej - jedno faktycznie przewidziałam, natomiast drugiego się nie doczekałam. I bardzo dobrze! Co prawda to dopiero pierwsza część trylogii i wszystko może się zdarzyć, ale przyznaję bez bicia, że zbyt pochopnie zareagowałam.
Drugim zastrzeżeniem był język. Na samym początku miałam wrażenie, że czytam swoje opowiadania, które pisałam w gimnazjum. Szybko jednak oddaliłam tę kwestię na dalszy plan i przyzwyczaiłam się.
Zalet, prócz wciągającej fabuły, jest całkiem sporo. Bohaterowie są ciekawie wykreowani (choć główna bohaterka mimo wszystko bywa nieco przygłupia oraz irytująca...), świat przedstawiony jawi mi się jako cudowne i niezwykle baśniowe miejsce, a zaskoczeń i zwrotów również nie brakuje (ale są również rzeczy do przewidzenia, ostrzegam od razu). Jednak największą zaletą tej książki jest to, że zainteresowała mnie dwiema sprawami. Po pierwsze mitologią słowiańską, a po drugie... ziołolecznictwem. Zaciekawienie mnie czymś do tego stopnia, że chcę o tym poczytać więcej we własnym zakresie to jedna z największych zalet, jaką można znaleźć w książkach. Mam ogromną nadzieję, że chociaż u części z Was ta książka również wzbudzi takie zainteresowanie i chęć poszerzania swoich horyzontów!