„Ziemia złych uroków” to jedna z ostatnich pozycji jaka zasiliła serię Uniwersum S.T.A.L.K.E.R., a która mimo iż była debiutancką powieścią Jacka Klossa, spotkała się w swoim czasie z wysokimi ocenami miłośników tego tematu. Od tego czasu minęły już dwa lata, a ja ciągle nie potrafiłem sięgnąć po tę pozycję. Książka w momencie wydania została oznaczona jako tom pierwszy, co jasno sugerowało, że wydarzenia w niej zawarte to jedynie przedsmak prawdziwej uczty, a nie ma przecież nic gorszego dla czytelnika, jak wyczekiwanie na ciąg dalszy poznanej wcześniej historii. Chciałem sobie tego zaoszczędzić, ale najwidoczniej i ja mam określony limit cierpliwości, więc nie czekając dłużej na pojawienie się szansy zapowiedzi jej kontynuacji, postanowiłem ruszyć z miejsca.
Jeśli ktoś miał przyjemność czytać którąkolwiek z tych „kolorowych” książek, a w tym przypadku, oznaczonych pomarańczowym trójkątem na okładce, wie doskonale, że ich akcja prowadzona jest na terenie Czarnobylskiej Strefy Zamkniętej – w tzw. Zonie. Miejscu, który dla niewielu staje się szansą na ucieczkę od codziennych problemów i będący niejako sposobem uniknięcia kary w wielkim świecie, dla większości jednak, stanowi bezwzględny wyrok śmierci w panujących tam warunkach. Cyklicznie występujące zjawiska atmosferyczne, które potrafią ugotować zbłąkanego podróżnika, zmutowana roślinność oraz zwierzęta to jedynie tło wydarzeń, z którymi przyjdzie się mu spotkać. A Zona nie odpuszcza, chwyta w swoje sidła i niczym wampirza kochanka pochłania każdego, komu udało się tu przeżyć.
W takich okolicznościach poznajemy Kojota – głównego bohatera, który po wykonaniu ostatniego zadania wydostaje się ze Strefy, do normalnego świata. Nie na długo, bo nowe okoliczności zmuszają go do powrotu z kolejnym zleceniem, które, tym razem, nie pozwala na większe pole swobody, a jego powodzenie będzie decydowało o dalszym losie wybrańca. Zona czeka z otwartymi ramionami, bowiem wraca jej umiłowany.
Historia bardzo udana. Nie wieje nudą i nie łazi się bez celu. Jest określone zadanie, wstępne założenia, które jak to w Zonie, legną w gruzach zaraz na starcie. Mutanty, anomalie i oczywiście wrogo nastawione bandy, skutecznie uprzykrzają życie podróżnikom. I tak jest do samego końca opowieści, jeśli coś ma się nie udać, to tutaj należy uznać to jako pewnik. Pierwszoosobowa narracja niejako może zawężać punkt widzenia poszczególnych wydarzeń, mimo to fabuła płynie sprawnie i bez zakłóceń. Szczególną uwagę muszę zwrócić na momenty, w których „kamera” przybliża czytelnikowi widok na działanie broni. Przełączanie trybu ognia, wypełnianie komory kolejnym nabojem, czy też samo oddanie strzału, jest ukazane na tyle barwnie i obrazowo, że często odbierałem je jako „slow motion” dobrze znane z gier typu taktycznych strzelanek. Dobra robota!
Ps. I tak jak przewidywałem, co dalej? Kiedy kolejna część, skoro ciągle niewypełnione zadanie? Ach… zostaje tylko czekać.