Jest prawda czasów (historyczna, realna, udokumentowana) i prawda ekranu (fantastyczna, romantyczna, literacka, poetycka). Poza poważnymi opracowaniami historycznymi, a i tam różnie to czasem bywa, prawda czasów przegrywa z prawdą ekranu na całej linii. Kogo interesuje struktura plemienna brazylijskich Indian Karaża? Ale dzieje Winnetou Karola Maya znają na pamięć całe pokolenia. Encyklopedię mafii amerykańskiej wydawnictwo sprzedawało z ponad siedemdziesięcioprocentową zniżką, próbując w ten sposób odzyskać choć część zainwestowanych pieniędzy, ale „Ojciec chrzestny” sprzedawał się w milionowych nakładach, a filmy, które powstały w oparciu o powieść Mario Puzo przyciągnęły do kin dziesiątki milionów widzów.
Pół biedy, jeśli zdajemy sobie sprawę, że rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej, niż tak przez nas kochane bajki. Bajki dla dzieci i dorosłych, oczywiście. Bo my zwykle nie chcemy wiedzieć czy rozumieć – chcemy tylko czuć i przeżywać. Nie szukamy informacji, wiedzy i prawdy, ale jedynie określonych emocji. I to jest w porządku, każdemu wolno, każdy dokonuje własnych wyborów, ale gorzej się sprawa przedstawia, gdy prawda ekranu całkowicie wypiera i zastępuje prawdę historyczną i czytelnicy, albo widzowie, są przekonani i wręcz pewni, że stykają się z historią przez duże „H”.
Temat, w którym prawda historyczna już nieomalże nie istnieje w Europie i pewnie w Ameryce także, dotyczy japońskich samurajów, ich broni, pojedynków, wielkich bitew, sposobu życia.
Ktoś, kiedyś, nazwał japońską szablę mieczem. Może chodziło o nieudolność tłumacza, a może o działanie celowe – taka sztuczka miała zwrócić uwagę, zaszokować. W chwili obecnej nawet kobiety, które kompletnie się takimi tematami nie interesują, wiedzą na pewno, że samuraje walczyli na miecze. No, być może… jeśli któryś z nich zaplatał się pod Grunwald i pożyczył zapasowy miecz od Zbyszka z Bogdańca.
Japończycy tyle mieli wspólnego z mieczami, co kowboje z pistoletami. I choć słowniki i encyklopedie podają wyraźnie, że miecz to broń biała o prostej, obosiecznej głowni, japońskie szable pozostaną już pewnie mieczami na zawsze.
Pistolet to nie rewolwer, miecz to nie szabla, szabla to nie floret… Ale cóż z tego?
Jak, zgodnie z prawdą ekranu, wyglądał pojedynek samurajów? Wyciągają „miecze”. Jeden z nich, a czasem i obaj, noszą je… na plecach – pewnie nadal wprawia to w osłupienie japońskich historyków, ale mniejsza z tym. Przyjmują różne wysoce niewygodne pozy, jak w rytualnym tańcu. Wreszcie kilka błyskawicznych ruchów, tak szybkich, że właściwie nie widać, co się stało i czy rzeczywiście cokolwiek się stało. W tym momencie walczący obowiązkowo muszą zastygnąć w kompletnym bezruchu. Po długiej chwili, bardzo długiej chwili, przedłużającej się chwili niepewności, zły charakter powoli zaczyna się przewracać. Zwycięzca pod żadnym pozorem nie może patrzeć na pokonanego; jego wzrok – jeśli zostanie to pokazane – musi być skierowany gdzieś w przestrzeń. Wreszcie wygrany majestatycznie odchodzi, nadal nie zwracając uwagi na wroga.
Jest to bajka jeszcze bardziej fantastyczna, jak ta o żelaznym wilku, ale tysiące ludzi wierzy, że tak właśnie się to odbywało.
Choć groby 47 roninów i ich pana po dziś dzień można oglądać na cmentarzu przy świątyni Sengaku-ji (w pobliżu dworca Sinagawa w Tokio), historia ta zaliczana jest do legend, bo dziś nie ma już całkowitej pewności, jak dokładnie potoczyły się wydarzenia – opowieść o nich została ocenzurowana już w erze Genroku.
W 1701 roku daimyo Asano Naganori na dworze szoguna Tsunayoshi’ego (z dynastii Tokugawa, pederasty, znanego z restrykcyjnych praw dotyczących ochrony zwierząt, szczególnie psów) zaatakował i zranił mistrza ceremonii i urzędnika sądowego Kirę Yoshinakę. Asano polecono w związku z tym popełnić seppuku (w rytualny sposób otworzyć sobie brzuch), co też się stało.
Samuraje z drużyny przybocznej Asano, po śmierci swojego pana, stali się roninami – bezpańskimi wojownikami, żołnierzami bez dowódcy, bez celu i sensu w życiu. Większość z nich rozproszyła się po kraju bez śladu, ale kilkudziesięciu poprzysięgło pomścić Asano. 30 stycznia 1703 roku, po dwóch latach przygotowań, 47 roninów włamało się do rezydencji Kiry i pozbawiło go życia. Następnie mściciele poddali się urzędnikom szoguna. Co było dalej, przeczytać można w opowiadaniu.
John Allyn napisał „Opowieść o 47 roninach” tak, jak mogła się ona wydarzyć. Oznacza to, że zbyt wiele jest w tej książce prawdy historycznej (na ile było to możliwe), a za mało prawdy ekranu, by mogła się ona podobać czytelnikom, którzy mają już na zawsze wdrukowane w psychikę przekonanie, że świetnie wiedzą, jak zachowują się, postępują, poruszają, walczą, myślą, samuraje. Przecież tyle amerykańskich i koreańskich, włoskich i hong-kongijskich filmów widzieli na ten temat…