To właściwie nie jest kryminał. Jedna zbrodnia została już dokonana, nie ma co do tego żadnych wątpliwości, druga - akt zemsty - dopiero jest planowana i tylko zastanawiamy się, czy plan się powiedzie.
Punkt wyjścia, czyli pomysł, mógł zaowocować czymś naprawdę wyjątkowym. Wyobraź sobie, czytelniku lub czytelniczko, jesteś adoptowanym dzieckiem, masz w głowie obraz biologicznych rodziców stworzony na podstawie szczątkowych informacji, jakich ci udzieliło otoczenie, czekasz na pełnoletniość, żeby dowiedzieć się w końcu prawdy... i bęc, okazuje się, że twoi prawdziwi rodzice to para skazana za gwałt i morderstwo na dwunastolatce. To się nazywa zacząć od trzęsienia ziemi.
I co? I kicha. Akcja się wlecze niemiłosiernie. Już w poprzednich książkach P.D. James zauważyłam nadmierne przywiązanie do opisów miejsc, a zwłaszcza domów i ich wnętrz, a tu się to rozrasta do niemożliwości. Pokój Philippy. Mieszkanie, w którym mieszka z przybranymi rodzicami. Mieszkanie, które potem wynajmuje. Dom, w którym mieszka ojciec zamordowanej dziewczynki. Pokój w hotelu, który wynajmuje. Podłogi, ściany, dywany, tapety, meble, obrazy, talerze i kubki. O rany. Podobnie opisywane są codzienne czynności: wstała, wzięła prysznic, zjadła na śniadanie jajko... Bo co, bo gdyby napisać tylko "Philippa wyszła z domu po dziewiątej" to bez tych wszystkich opisów czytelnik pomyślałby, że wyszła z domu w nocnej koszuli, nieumyta i bez śniadania? Oczywiście, dla mnie jako polskiej czytelniczki z lat dwudziestych XXI wieku te opisy mają pewien niezakładany przez autorkę walor poznawczy, pokazując codzienne życie w Wielkiej Brytanii między końcem lat 60 i początkiem lat 80 ubiegłego stulecia, czyli w epoce mentalnie i pod względem szczegółów codziennej krzątaniny już minionej, ale i tak po jakimś czasie ziewam z nudów, tym bardziej, że kwiatowy szlaczek na niebieskim kubku nie ma znaczenia dla akcji.
Drugą szczególną umiejętnością autorki jest tworzenie mało pociągających postaci - mam za sobą pięć jej książek i w większości z nich nie polubiłam prawie nikogo, łącznie z inspektorem Dalglieshem. Kiedy w "Śmierć każdego dnia" pojawiły się postacie, którym miałam ochotę kibicować, to z radości dałam aż siedem gwiazdek (no dobra, przesadzam, intryga też była niezła). Tu w miarę sympatyczne są dwie osoby: pierwszą jest osądzona morderczyni, drugą facet, który ją tropi z rzeźnickim nożem w plecaku. Nie dlatego, że są lepsi od innych, tylko dlatego, że nie mają co do siebie złudzeń. Natomiast reszta, tak zwani normalni ludzie, to odpychająca banda głupków, snobów i nudziarzy. Raz współczułam Philippie takiej przybranej rodziny, drugi raz współczułam rodzinie, że trafiła się im taka Philippa.
Kończy się to... w raczej nieoczekiwany sposób. I jedynym wnioskiem, jaki chyba należy wyciągnąć z lektury, jest ten, że tak naprawdę nikogo, nawet osób, do których jesteśmy przywiązani, nie jesteśmy w stanie poznać do końca. Tylko tak właściwie to już wiedziałam to wcześniej, a chyba dla tak głębokiej "mądrości" nie warto było grzebać w tym stosie czajniczków, talerzyków, wykładzin i krzeseł.