Melissa De La Cruz znana jest z cykli powieściowych „Au Pair” i „Błękitnokrwiści”. Podejrzewam, że nawet jeśli nie darzy się sympatią tych „masowych produkcji” to i tak większość osób kojarzy powyższe tytuły. Tym razem znana amerykańska pisarka oczarowała swoich czytelników magią książki „Zapach spalonych kwiatów”. Zanim powieść wpadła w moje ręce, dość sporo o niej czytałam i po wielu komplementujących recenzjach, spodziewałam się, że lektura ta spowoduje małe trzęsienie ziemi, niestety nic takiego się nie stało.
Trzy kobiety, a każda inna. Freya, Jngrid i Joanna, nie są zwykłymi mieszkankami East End, to czarownice, które wyrokiem Najwyższej Rady mają zakaz używania czarów. Jednak magia jest dla nich jak oddychanie, a bez tego nie da się żyć. Zdobywając się na odwagę, stosują niewielkie czary pomagając tym okolicznym mieszkańcom. W międzyczasie zaczynają dziać się niepokojące rzeczy, Freya która niedługo wychodzi za mąż, czuje że nieopisana siła ciągnie ją do brata własnego narzeczonego, Jngrid śnią się koszmary, a Joanna przeczuwa, że coś niedobrego zaczyna dziać się w miasteczku, kiedy zauważa martwe ptaki na plaży, jest przekonana, że jej obawy nie są bezpodstawne.
Po przeczytaniu opisu powieści, można stwierdzić , że historia ma potencjał – to nie ulega wątpliwości, ale co z tego, skoro autorka tego nie wykorzystała. Przejdźmy jednak do meritum. „Zapach spalonych kwiatów” przypomina mi mieszankę dwóch znanych amerykańskich produkcji: „Czarownic z Eastwick” i „Totalną magię”. Oba filmy przedstawiały perypetie współczesnych czarownic, nie jakiś literackich dziwadeł z kurzajkami na nosie, rozpustnych i pijących bruderszafta z diabłem, tylko kobiet parających się na co dzień zwyczajną pracą i miłujących płócienne kolorowe sukienki. Sam fakt, że to już gdzieś było, sprawia, że opowieść o trzech czarownicach nie jest oryginalna. Mało tego, książce brakuje spójności, miałam wrażenie, że pewne wątki zaczynały się, ale nigdy nie kończyły, a wiele fragmentów, to niczego nie wnoszące pogadanki i bladzieńkie wspomnienia, które nie wzbogacają treści.
Po takim potraktowaniu tematu, można by rzecz, że powieść o magi nie ma magii, ale to nie prawda, bo cały sukces książki tkwi w czarach. Wyrośliśmy z pieluch i ze słodkich dobranocek, ale nic tak nie działa na naszą wyobraźnię jak biała magia. Wierzymy w to co niemożliwe, uwielbiamy dobre czarownice, wróżkę zębuszkę i ze strachem wspominamy piaskowego dziadka. Sugestywny obraz czarownicy i jej magicznego hokus pokus przenosi nas w szczenięce lata, cudownie jest czytać o magicznych miłosnych koktajlach, o lataniu na miotle i układaniu zaklęć. W tym momencie nieważne jest, że nasi bohaterowie to idealne, przepiękne postacie ( po raz kolejny, młodzi, piękni i bogaci), fabuła nie zaskakuje, co najważniejsze brak jej klimatu trwogi - w zaistniałych okolicznościach taki właśnie być powinien -, to wszystko jest nieważne, bo kiedy czytamy jak czarownica tuli do serca małego chłopca, ożywiając jego ołowiane żołnierzyki to obraz ten, kruszy każde serce i w tym jest właśnie magia tej książki.
Lektura powieści jest idealną pozycją dla marzycieli, dla czytelników którym chcą choć na chwilę wrócić do dziecinnych lat i do fantastycznych wizji o dobrych wróżkach. „Zapach spalonych kwiatów” Melisy De La Cruz nie grzeszy unikatowością, książka ma wiele niedociągnięć, jednak czytanie jej to radość i zabawa, to jak huśtanie się nocą nad krystalicznie czystą wodą, kiedy nad głową błyszczą gwiazdy, a elfy ze świetlikami bawią się w chowanego.