Co sprawiło, że skusiłam się na „Satyricon”? Po pierwsze, ostatnio ciągle wałkowałam jakąś makabreskę...psychopaci, kaci, wariaci, no ile można? Po drugie, zaintrygował mnie opis, który wiele obiecywał. Zachęcał mroczną i zmysłową intrygą opowiadającej o obsesji: grzesznej, kontrowersyjnej, i skąpanej w gęstym dekadenckim klimacie. W każdym razie miało być inteligentnie, gorąco i kipiąco, a wyszło jak zwykle, bez fajerwerków.
Może z lekka przesadzam, bo pierwsze rozdziały były niebanalne i niepokojące. Pojawiała się ciekawa energia pomiędzy bohaterami. Zapewne potęgowana wspomnieniami Olivii, która korzysta z zaproszenia Renne Bodin (powiedzmy, że dawnej przyjaciółki) i przyjeżdża na jej imprezę urodzinową do domku, który budzi w niej wyraziste wspomnienia. Ponieważ piętnaście lat temu spędziła w nim „wyjątkowe” wakacje. Kanikuła odbywała się w myśl filozofii nawiązującej do kultu dionizyjskiego. Samo przez się wino, gry, i seks, tyci, ale jednak, wiodły prym. Niestety ten frywolny czas zakończył się dramatycznie. W uczestnikach pozostawił krwawiącą ranę, zwłaszcza że niedomówienia i pewne doświadczenia seksualne nie pozwoliły na normalne życie.
To normalne życie pozostawiam w domyśle, ponieważ dotyczy ono pragnień cielesnych, a w tym temacie nie to złoto co się świeci, tylko co się komu podoba, więc nie będę rozgrzebywać fantazji głównej bohaterki, którą zdominował Rufus, brat Renne. W każdym razie Olivia wilgotnieje na widok sznurka do bielizny, lubi mieć wychłostany pokrzywami tyłek, a i dobrym poniżeniem też nie pogardzi. Teraz gdy ponownie spotyka dawną ekipę, zaczyna mieć dylematy natury moralnej, dopadają ją stany euforii i przygnębienia. Jakby tego było mało okazuje się, że na widok charyzmatycznego Rufusa nadal miękną jej kolana.
Trochę ironicznie przybliżyłam fabułę, ale naprawdę liczyłam na coś wyjątkowego. Fakt, nie jest to typowa powieść erotyczna. Pikantniejszych scen jest dosłownie kilka, a i to są bardzo oszczędne. Nie ma w nich infantylizmu ani też przesady. Pod tym względem historia jest udana. Mnie rozczarowały pseudointelektualne tyrady, z których nic nie wynikało. Ot, wyjątkowe rodzeństwo, dla których hedonistyczny styl życia był wartością najwyższą, dorobiło do tego teorię. Ten filozoficzny bełkot wywoływał u mnie lawinę ziewania, bo tak naprawdę byli egocentrycznymi i aroganckimi osobnikami, a nie orędownikami doktryny mówiącej o upadku tradycji i moralności, z wyeksponowaniem artysty i sztuki. Za fanatyczkę dekadentyzmu pragnęła uchodzić Renne. Miksowała mity, pogaństwo, feminizm, a nawet rasizm, celem odkrycia nowych doznań erotycznych, ale cóż...blado to wypadło. Zrozumiałabym jeszcze ten psychologiczny i artystyczny aspekt, gdyby bohaterów nie przedstawiono powierzchownie. Historia ma dwa wątki czasowe, wydaje się, że dzięki temu powinniśmy lepiej poznać motywacje protagonistów, ale niestety autorka nie pozwala zbliżyć się do klubu igrającego z uczuciami innych. Dopiero na końcu co nieco odkrywa, tyle że jest już za późno na docenienie jej posunięcia. Kończąc, mnie powieść wymęczyła i wynudziła, daję plusik za pomysł, za pewne motywy i za całkiem niezły styl pisania. Całej reszty nie kupuję. Porównywanie tej książki do powieści Donny Tartt to jakaś pomyłka, ale jak jesteście ciekawi, to śmiało.