Pokonuję kły nagich skał,
Depczę spopielone szczątki ciał.
Poranioną moją twarz
Obserwują martwe resztki miast
W sanktuarium dziwnych stworów,
Czyhających, aby zniszczyć mnie już
Ogniem nuklearnych burz.
Zniszczyć, zniszczyć, zniszczyć go,
Zniszczyć, zniszczyć, zniszczyć go.
Turbo – Planeta Śmierci
Są książki, które pamiętamy przez całe lata. Książki, które były dla nas inspiracją i drogowskazem, mając wyjątkowy wpływ na nasz gust i smak. Często to książki, których na próżno szukać na Nadętym i Niepodważalnym Piedestale Literatury. Stoją na naszych półkach zaczytane, z obtartymi okładkami, porozklejane, czasami poplamione herbatą, kawą, z zakładką ze starego biletu kolejowego lub zagiętym rogiem. Chyba każdy czytelnik-nałogowiec ma taką książkę, choć często wstydzi się do Niej przyznać, bo nie wypada, bo obciach…
Dla mnie jedną z takich książek jest „Planeta śmierci” Harry’ego Harrisona. Ukazała się w 1960 i była początkiem cyklu pod tym samym tytułem (Deathworld) oraz debiutem powieściowym autora. W Polsce została wydana po raz pierwszy w 1982 w słynnej serii z kosmonautą. Czy Science-fiction sprzed ponad 50 lat może zachwycać dzisiaj?
„Planeta śmierci” to typowa ówczesna Space opera. Akcja toczy się w bliżej nieokreślonej, odległej przyszłości. Głównym bohaterem jest Jason dinAlt, zawodowy hazardzista i szuler używający mocy psi, aby oszukiwać w kasynach na grze w kości w całym zamieszkanym wszechświecie. Wynajmuje go ambasador planety Pyrrus, aby wygrał dla niego olbrzymią kwotę pieniędzy w zamian za imponujący odsetek od kwoty uzyskanej w kasynie. Ambasador Kerk potrzebuje tych pieniędzy, aby zakupić broń przeznaczoną na walkę z …planetą. Życie na Pyrrusie jest dla jej mieszkańców ekstremalnie niebezpieczne. Panuje na niej podwójne ciążenie, posiada niezwykle dużą aktywność tektoniczną, a wszystkie rdzenne formy życia wydają się mieć jeden cel. Eksterminację ludzi. Życie mieszkańców planety jest podporządkowane ciągłej walce o przetrwanie, co czyni z nich prawdziwych „terminatorów” w porównaniu ze zwykłymi ludźmi. Jason dinAlt po wykonaniu zadania w kasynie leci na Pyrrusa razem ze swoim zleceniodawcą. Na miejscu, mimo że nie dorównuje fizycznie i wyszkoleniem kolonistom po licznych perypetiach znajduje przyczynę agresji planety. Powieść jest bardzo schematyczna, akcja toczy się jednotorowo, bohaterowie są czarno – biali, a samotny bohater heroicznie przeciwstawia się złu i twardogłowym kolonistom. Mimo to książkę czytamy jednym tchem pozwalając wciągnąć się w wartką akcję, kibicując Jasonowi do ostatniej kartki. Również rozwiązania technologiczne zastosowane przez autora, aby pokazać rozwój ludzkości w przyszłości w większości nie rażą i nie śmieszą. Harrison po prostu nie wdawał się w szczegóły techniczne. Może tylko wybieranie potraw w bistro przy pomocy tarczy rodem z XX wiecznego telefonu nieco trąci myszką. Warto też wspomnieć, że książka posiada wydźwięk ekologiczny – jak człowiek planecie, tak planeta człowiekowi.
Dla mnie SF z „Planety Śmierci” jest w literaturze tym, czym heavy metal w muzyce. Swoją drogą odkąd powstała muzyka metalowa, obie te dziedziny sztuki często – gęsto przenikają się nawzajem. Zatem czytajcie science fiction i słuchajcie heavy metalu.