Zauważyłem, że mało coś ostatnio fantastyki w moim menu. Oddaliłem się niebezpiecznie od ulubionej niszy ekologicznej. A jak powszechnie wiadomo, nie wszędzie da się tak wejść z marszu. Trzeba sięgnąć więc po coś lżejszego co pozwoli rozruszać nieco szarą i ospałą masę zwaną mózgiem i ponownie wdrożyć się w ten nurt inności. Do tego celu Harrison z jego cyklami o Stalowym szczurze i Planecie śmierci jest po prostu najlepszy. Lecimy zatem na Pyrrusa.
Napiszę krótko, bo nie ma się co nad tym rozwodzić. W opowieściach tego pana (może poza Zielonym Soylentem (Przestrzeni! Przestrzeni!) gdzie ciężko byłby się wcisnąć) chce się być i to niekoniecznie jako główny bohater (choć to oczywiście najlepsza miejscówka). Nawet jak miejscem gdzie przyszłoby nam bytować jest planeta, przy której Australia jest przytulnym i bardzo przyjaznym człowiekowi ekosystemem. Na Pyrrusie każda ożywiona forma bytu będzie próbowała cię otruć, użądlić, oparzyć, zgnieść, ugryźć, przeciąć, okaleczyć, rozerwać na strzępy lub zjeść, w dowolnej kolejności ale najchętniej jednocześnie. Nawet klimat jest wrogi, jak nie leje rzęsisty i zimny deszcz, to pada grad wielkości pięści, a jak im się znudzi to sypie śnieg, a jak już się wypada, to okazuje się, że jesteś w tropikach. Już nic nie mówiąc o aktywności sejsmicznej i wulkanicznej przy ciążeniu 2G. Ale jedno jest pewne, nie sposób się na niej nudzić (no chyba, że będzie to śmiertelna nuda).
Autochtoni, to też bardzo mili i uprzejmi ludzie. Nie dość, że wychowani przy znacznie większym ciążeniu, a zatem o wiele silniejsi, to na dokładkę całe życie walczący o przetrwanie w tym milutkim środowisku. Na większość rzeczy reagujący agresją popartą siedemdziesiątką piątką z eksplodującymi pociskami o napędzie rakietowym, lub całkowitą obojętnością o ile to nie służy lub nie wspomaga eksterminacji radosnych form życia ich ukochanej planety.
Co trzeba zrobić, uratować ich, bo wymierają, powoli ale nieodwołalnie. Co gorsza zdają się tego nie dostrzegać. I broń cię cokolwiek im o tym wspominać, bo skończysz jako tarcza strzelnicza. Czas wziąć się do roboty.
Pełna humoru, pełnokrwistych postaci, sprawnie opowiedziana przygodówka. Akcja zaczyna się na pierwszej stronie, aby zakończyć się napisem the end na ostatniej. Jest też chwila na romans, coby nie było, że tylko łubudu bum i trach przez cały czas. A najlepsze w tym jest to, że to pierwsza część. Zawsze się świetnie bawię czytając, choć niektóre fragmenty mogę cytować z pamięci.
Co mówicie, że to taka ramotka, masowa papka, napiszcie lepszą. Nie wszystko musi być literaturą wysoką, a dobra przygodówka nie jest zła, a ta jest fantastyczna. 7/10 i śmierć karczownikom, na pohybel.