„Zamach” to thriller sensacyjny, który nie oferuje czytelnikowi brawurowych policyjnych akcji ani pościgów. Maciej Liziniewicz rozpoczyna swą powieść od tytułowego zamachu, do którego dochodzi na wadowickim rynku, w czasie bożonarodzeniowego jarmarku. W tłum ludzi wjeżdża rozpędzona ciężarówka, zabijając i ciężko raniąc kilkanaście osób. Kiedy kierowca opuszcza kabinę i z zamiarem dalszego siania śmierci kieruje swoje kroki w stronę kilkuletniego chłopca, z tłumu wybiega mężczyzna i udaremnia jego plany.
Zamach terrorystyczny stanowi dla Autora punkt wyjścia do ukazania słabości i nieudolności działania ABW. Poznajemy struktury, procedury, sposób działania polskich służb oraz odkrywamy ich powiązania i zależności polityczne. Na tym skupia się Maciej Liziniewicz w kilku pierwszych rozdziałach powieści, co dla czytelnika nie gustującego w political fiction może być nieco nużące. Jednak, w miarę postępów śledztwa mającego na celu nie tylko ujawnienie kto stoi za zamachem, ale także czy planowane są kolejne, akcja staje się bardziej dynamiczna.
Nadal obserwujemy niekompetencję służb, walkę dyrektorów ABW oraz ministrów o uchylenie się od odpowiedzialności. Widzimy jak elita władzy martwi się nie o zapewnienie Polakom bezpieczeństwa i spokoju, ale o to czy w zaistniałej sytuacji nie da się ugrać czegoś dla siebie; lepszego stanowisko, wyeliminowania nielubianego współpracownika. Co ciekawe, w tych fikcyjnych postaciach bez problemu możemy dostrzec pewne cechy, czy charakterystyczne dla współczesnych polityków zachowania.
Główny wątek powieści wzbogacony został pobocznymi. Choć są one zdecydowanie mniej rozbudowane, również za sprawą oszczędnego, konkretnego, bardzo męskiego stylu Autora, nadają książce nieco innego wymiaru. Sprawiają, że przynajmniej dla mnie, ta historia staje się bardziej interesująca.
Problemy imigrantów z krajów arabskich, brak tolerancji, hołdowanie stereotypom, to jeden z tematów, na które Maciej Liziniewicz zwraca uwagę w „Zamachu”.
Przede wszystkim jednak, z całą mocą pokazuje do czego może doprowadzić słabość władzy, „niezdolność skostniałej, statycznej struktury do mierzenia się z realnymi wyzwaniami”.
Widzimy jak bardzo piętnuje bieda, do czego może doprowadzić nieudolność systemu edukacji i opieki społecznej oraz przeświadczenie, że „[...] los zwykłych ludzi, a nawet ich śmierć, nic nie znaczy dla elit, tak jak los pionków nie dotyka szachowych figur. Dopóki w nich samych nie uderzy nieszczęście, potężni łatwo godzą się na krzywdy innych. Ba, nawet korzystają z nich, by umacniać swoją władzę”.
Zakończenie tej historii jest mocne i zaskakujące. Całość, choć fikcyjna, pełna jest wiarygodnych, niejednoznacznych bohaterów i wydaje się bardzo realna. Pewnie w jakimś stopniu wpłynął na to fakt, że Maciej Liziniewicz jest podpułkownikiem rezerwy ABW, który „przez wiele lat zajmował się zwalczaniem najpoważniejszych zagrożeń dla bezpieczeństwa Polski”.
Na koniec zostawiam Wam fragment, przy którym zatrzymałam się na dłużej, może i Was skłoni do refleksji. „Serce zakłuło go boleśnie na wspomnienie […] wszystkich tych, których poświęcił bądź zraził do siebie w imię politycznej wizji. Nierzeczywistej wizji silnego kraju, gdzie władza służy obywatelom ze sprawnością mechanizmu szwajcarskiego zegarka. Dziś wiedział już dobrze, że jego marzenie było nieziszczalne. Nie ma bowiem idealnego państwa, ponieważ władza oparta jest zawsze na ułomnych ludziach. Ci zaś potrafią wypaczyć nawet najbardziej szlachetne koncepcje. Każda utopia degeneruje się przy próbie jej urzeczywistnienia.
Wszystko to, co osiągnął, nagle wydało się [...] małe i ulotne. Wręcz niepotrzebne. Czuł dotkliwie, iż przez lata łagodzenia międzyludzkich sporów i budowania politycznej struktury rozmienił się na drobne. Pozwolił się wciągnąć w miałki świat doraźnych gier, tracąc z oczu to, co kiedyś, dawno temu, zaprowadziło go do antykomunistycznej opozycji. Prostą wiarę, że człowiekowi należą się wolność i szacunek”.