Nie jest łatwo o dobry debiut w fantastyce. Czasem odnoszę wrażenie, że nowo powstałe książki są kopią wcześniejszych publikacji, fabuła powtarza się w powieściach, różniąc się jedynie wątkami czy kolejnością wydarzeń, a bohaterowie sztampowi – ten główny zazwyczaj dzierżący miecz, walczący z bestiami, poboczni albo ciut gapowaci, albo zagubieni, w każdym razie tacy, by ten pierwszoplanowy na ich tle jaśniał (i swym blaskiem raził w oczy czytelników nie mniej niż wspomniany wcześniej miecz). To ogromne uogólnienie oczywiście.
To nieprawda, że dobre książki fantasy zostały już napisane, a kolejni autorzy nie wnoszą nic wartościowego do literatury gatunku. Jednak trudno o powiew świeżości.
Jak było tym razem? Czy "Polowanie" okazało się lekturą, która zaprzeczyła mojemu, pewnie i krzywdzącemu niektórych pisarzy, przekonaniu?
Pozwolę sobie tu przytoczyć opis z okładki. Dlaczego sama nie streszczę pokrótce fabuły, dbając o unikanie spojlerów? Wyjaśnię później.
"Bermeld – zapomniana wioska pośród bagien, odgrodzona od reszty świata. Jego dawni mieszkańcy wierzyli w tajemniczych Czterech Bogów. Wiara ta pomagała im żyć i przezwyciężać strach przed rdzennymi mieszkańcami owego bagniska – rasą przerażających olbrzymów, oraz pradawnym smokiem.
Świat otaczający Bermeld był nie mniej zdumiewający. Poprzedzielany ogromnymi magicznymi barierami, między którymi – jak w zagrodach – żyli ludzie. Niebo zaś było zawłaszczone przez Latające Miasta należące do magokracji, która podporządkowała sobie cały świat. Jednak wojna przyniosła kres tamtej rzeczywistości, niszcząc ją i sprowadzając kataklizm oraz… monstrum.
Po latach do niegościnnego Bermeld przybywa Kadrian, wojownik Zakonu Płonącej Wstęgi, władający magią pieczęci i służący Bogu Świętego Ognia, który od lat milczy. Wojownik, który wychował się tutaj, powraca do wsi po tym, jak dotarły do niego wieści o budowie szlaków łączących bagnisko z resztą świata. Na miejscu docierają do niego niepokojące wieści o legendarnym potworze, który niedawno wtargnął do osady i porwał małego chłopca.
Kadrian obiecuje sprowadzić dziecko z powrotem, lecz najpierw będzie musiał zmierzyć się ze swoją przeszłością. Dostrzeże, że wszystko tu się zmieniło, i to bardziej, niż mógłby sądzić. Będzie zmuszony zawrzeć trudny sojusz, zmagać się z kompanią Czerwonej Stali i Kultem Czterech. Najtrudniejszym jednak wyzwaniem będzie odpowiedź na pytanie, czy Kadrian chce pamiętać, kim był kiedyś".
Tomasz Kamiński jest mi zupełnie nieznanym autorem. Wiem o nim tyle, co wyczytałam z notki na okładce – jest niewiele młodszy ode mnie i nie zawsze marzył, by zostać pisarzem. Pracuje nad swoim warsztatem. Deo gratias.
Pierwsze wrażenie da się zrobić tylko raz i tyczy się to to także książki – tu oczywiście główną rolę odgrywa okładka. Ta sprawiła, że uśmiechnęłam się do siebie. Przypomniałam sobie czasy, gdy miałam naście lat i powodem, dla którego skusiłabym się na zakup książki, mógł stać się facet na okładce. O tak, gdybym znów była piętnastolatką, ten by mnie oczarował. Towarzyszącą mu bestię uznałam za uroczą i trochę z żalem, że już nastolatką nie jestem, i z nadzieją, że może uda mi się wzbudzić choć podobne emocje do tych, które towarzyszyły mi, gdy czytałam książki jeszcze w podstawówce czy już w liceum, postanowiłam zapoznać się z powieścią. Ech, te sentymenty…
I zaczęło się obiecująco, choć już od samego początku wiadomym było to, że autor musi popracować nad warsztatem. Oczywiście mogłabym stwierdzić, że redaktorka nie ogarnęła, ale biorąc pod uwagę poziom całego tekstu, serdecznie współczuję osobom, które nad tą powieścią pracowały. Zadaniem redaktora nie jest wszak przepisanie za autora tekstu na nowo, a czasem to jedyna opcja, by książkę uratować. Ale mimo wszystko doszło do kuriozalnej sytuacji. Liczba różnego typu błędów pojawiających się w tekście powinna była skłonić mnie do odłożenia książki po pierwszych dwóch rozdziałach, jednak lekkość pióra (a może lepsze byłoby stwierdzenie: frywolność) sprawiła, że nie chciałam oderwać się od książki. Fabuła początkowo zdawała się intrygująca. Wśród stylizowanej na średniowieczną historii nagle pojawiają się istoty przypominające roboty. Choć z trudem, mogłabym przymknąć oko na błędy i spróbować cieszyć samą fabułą, ale…
Dlaczego przytoczyłam Wam pełen opis okładkowy? Gdyż w końcu pogubiłam się i by przypomnieć sobie, o co w tej historii chodziło, musiałam do niego wracać. Cały czas wspominałam rozdział pierwszy, który naprawdę ciekawie otwierał powieść i żałowałam, że autor zamiast mierzyć siły na zamiary, „popłynął” i zaczął tworzyć coś na kształt epopei. Mogę wybaczyć Kamińskiemu przydługawe, wręcz nudne opisy (niektórzy tak lubią i doceniają), mogę wybaczyć błędy stylistyczne, językowe, choć te nie powinny się pojawić (nikt nie lubi, ale nie każdy je zauważa), ale traktowania czytelnika jak idioty, któremu niektóre kwestie trzeba łopatologicznie wyjaśnić, już nie. Życzę autorowi, by za jakiś czas sam przeczytał tę książkę, usunął z niej połowę naprawdę niepotrzebnych zdań, a jeśli zgodnie z postanowieniem będzie pracował nad warsztatem, dostrzeże też, nad iloma innymi rzeczami powinien się pochylić.
Ta książka ma potencjał. Mam nadzieję, że za jakiś czas pojawi się „Wydanie drugie. Poprawione”. Bo samej historii nie skreślałabym – jest w niej coś, co każe zatrzymać się na dłużej. Należałoby ją po prostu uporządkować… i napisać na nowo. Wówczas będę w stanie ją polecić fanom gatunku.