Kiedyś w internecie natknęłam się na znaczenie imion. Osoby obdarzone tym samym imieniem co ja uwielbiają podróżować. Po raz pierwszy muszę przyznać, że bzdury typu horoskopy się sprawdziły. Uwielbiam poznawać inne kraje, kultury. Kocham wszystko co różni się ode mnie lub mojej codzienności. Zaproszenie do Montevedovy przez Panią Sarah-Kate Lynch przyjęłam z ochotą. Uwielbiam malownicze widoki Toskanii oraz przepyszne włoskie dania. Pierwsze co przykuło mój wzrok w „Za oknem cukierni” to tytuł. Jest on niesamowicie ciepły, tajemniczy i pociągający. To on zaciągnął mnie do czytania książki. Dopiero potem zakochałam się w okładce przedstawiającą wzgórza Toskanii oraz warkocz zrobiony ze ślicznych, rudych włosów. Szkoda, że w powieści pociągało mnie tylko to co jest na okładce.
Lily Turner to czterdziestoletnia pracoholiczka wielkiej korporacji. Ma męża, jednak nie doczekała się z nim upragnionego potomstwa. Przez swój niezaspokojony instynkt macierzyński kobieta stała się zimna oraz zgorzkniała i nawet nie zauważyła jak to bardzo oddala ją od małżonka, a przyciąga do pracy i alkoholu, gdzie mogła zapomnieć o swoich problemach. Pewnego dnia bohaterka, sprawdzając rozmiar stopy męża na podstawie jego butów do golfa, odkrywa schowane w jednym z nich zdjęcie. Widzi na nim swojego partnera, Daniela, ciemnowłosą kobietę i dwójkę dzieci, chłopca i dziewczynkę przebywających w Toskanii. Lily postanawia go znaleźć, dlatego pakuje walizki, bierze urlop w pracy i wyjeżdża do cudownego miejsca. Kiedy tam dojeżdża poznaje Violettę i Lucianę, siostry, które są na czele Tajnej Ligi Owdowiałych Cerowaczek. Bynajmniej, zadaniem stowarzyszenia nie są krawieckie obowiązki, ale łączenie dwojga ludzi w pary. Gdy kobiety widzą, że Lily przyjechała tu zupełnie sama postanawiają zeswatać ją z Alessandrem, przystojnym wdowcem. Nie wiedzą jednak, że turystka nie jest samotna i przyjechała tu w zupełnie innym celu niż odpoczynek.
Z pozoru fabuła wydawała mi się niezmiernie ciekawa. Mimo, że teraz widzę pełno książek o romansie w Europejskich krajach, ta wydawała mi się czymś wyróżniać. Niestety, zawiodłam się. Z jednej strony podobał mi się pomysł na treść, aczkolwiek z drugiej nie mogłam znieść pióra Lynch. Czytałam, że jest dowcipne, lekkie i przyjemne. Zgodzę się tylko z tym, że humorystyczne. Czasem udało mi się uśmiechną po przeczytaniu niektórych fragmentów rozmów między wdowami. Co do dwóch kolejnych stwierdzeń, zgłaszam sprzeciw. Książka ma niecałe trzysta stron, a ja czytałam ją bardzo długo. Według mnie akcja wlekła się jak żółw. Powiedziałabym nawet, że całe zdarzenia były banalne. Kolejnym minusem było to, że czytadło czytałam z jednym wyrazem twarzy. Nie ważne jakie to były momenty powieści, smutne czy nie, miałam twarz bez wyrazu. Zupełny brak emocjonalności w stylu. Nie podobało mi się także to, iż pisarka nie tłumaczyła wszystkich przetoczonych włoskich słów w dziele. Z jednej strony muszę przyznać, że podobały mi się te obcojęzyczne wstawki. W ten sposób łatwiej było się wczuć w klimat gorących Włoszech.
Pani Lynch nie popisała się także w kwestii postaci. Zupełnie nie umiałam wczuć się w bohaterów. Byli dla mnie zupełnie plastikowi i bez jakiegokolwiek charakteru. Ciężko mi to przyznać, ale nie polubiłam ani jednego z nich co skutkowało tym, iż żadne wydarzenie z kimkolwiek nie wciągnęły mnie. Jeżeli miałabym już doszukiwać się plusów to w historii podobało mi się nawiązanie do włoskiej kuchni oraz ojczystego języka w Toskanii.
Do książek pani Sarah-Kate Lynch raczej już nie sięgnę. Zwiedzać Włochy będę dalej tyle, że z innym przewodnikiem.