Jeśli mam być uczciwa wobec siebie i wobec osób, które czytają ten tekst – tak, fabuła książki w pewnym sensie mnie wciągnęła. Jednak zauważam w niej tak dużą ilość niedoróbek, że nie mogę z czystym sumieniem dać jej wysokiej noty.
O czym jest ta historia? Z więzienia ma niebawem wyjść Tytus Weiss – morderca policjantów z Lipowa. We wsi wrze, zapowiada się, że nadchodzące święta Bożego Narodzenia A.D. 2013 nie będą takie spokojne. Oczywiście trup ściele się gęsto (choć na pierwsze morderstwo trzeba chwilę poczekać). Jak już też czytelnik zdążył się przyzwyczaić, wydarzenia z przeszłości mają wpływ na tu i teraz. Jest także – co też oczywiste – tłum podejrzanych. I kolejna oczywistość (przepraszam za te powtórzenia) – mordercą nie okazuje się ten, kto jest podejrzany!!!
Po lekturze któregoś z poprzednich tomów z wielkim entuzjazmem przytaknęłam porównaniom Katarzyny Puzyńskiej do Camilli Lakcberg. Nie wycofuję się z tych słów – zauważam nawet coraz więcej podobieństw. Tyle tylko, że po przeczytaniu kolejnego tomu sagi o Fjallbace coraz bardziej zauważam schematyczność szwedzkiej pisarki – więc i jej za mistrzynię gatunku nie uważam. Nie będę wchodzić w szczegóły, ale nawet w składzie osobowym obydwu posterunków można zaobserwować pewne analogie i choć nie jest to oczywiście czysta kalka, zbieżności nie mogą być przypadkowe.
Świeżo po lekturze nie mogę się pozbyć przykrego wrażenia, że Autorka nakreśliła główny plan powieści oraz bohaterów, a potem jakoś dostosowała do tego akcję. Stąd też masa nieścisłości, a niektóre motywacje postaci powodują ironiczny uśmiech na twarzy. Kolejny raz też zadaję sobie pytanie – czy tak naprawdę wygląda praca na posterunkach policji? Nawet tej prowincjonalnej? I czy nie obowiązuje – słuszna moim zdaniem – zasada, że śledztwa nie powinny prowadzić osoby bezpośrednio z jego przedmiotem związane? Nie wspomnę już rozwiązania zaczerpniętego chyba z kryminałów klasy „Z”, w których morderca na koniec z beztroską przyznaje się do winy i wszystko wyjaśnia osobom, które ma zamiar za chwilę zabić!
Z każdym kolejnym tomem pogłębia się też bardzo przykra maniera czy skłonność Autorki do powtórzeń. Tak więc, obok „młodszego aspiranta Daniela Podgórskiego” pojawia się nie mniej irytujący „Więzień nr 1126”. Takich „smaczków” jest wiele – a większość z nich można spokojnie wyeliminować, wystarczy elementarna znajomość mowy ojczystej. Nie wiem jaki jest cel tych zabiegów? Czy Katarzyna Puzyńska wątpi w inteligencję swoich czytelników i musi co chwila im przypominać o czym pisze?
Żeby nie było, że tylko narzekam – Autorce udało się świetnie nakreślić obraz współczesnej prowincji. Na czele mojej osobistej listy znaleźli się Gierot i Melek – mężczyźni, którzy są naczelnymi pijaczkami we wsi, parszywymi personami, ale mimo ciągłego zamroczenia alkoholem, wiedzą o wszystkim, co dzieje się w ich miejscowości. Prowincjonalność bohaterów podkreślają też ich upodobania do samochodów – Podgórski jeździ starym (ale jarym) Subaru, a Kamiński żeby nie być gorszym zakupił (również stare) BMW z zagranicy. Dobra „bryka” to przecież podstawa przy wyścigach po polnych drogach (ciekawe czy uczestnictwo policjantów sprawia, że stają się legalne…). Kobiety nie są lepsze – głównymi tematami ich rozmów są tipsy i stylizacja włosów.
I ostatnia kwestia – czy naprawdę jeszcze ktoś jest w stanie uwierzyć, że w małej prowincjonalnej wsi współczynnik zabójstw może być tak wysoki? Jak tak dalej pójdzie to przy kolejnych tomach mieszkańcami Lipowa będą już tylko policjanci.
Przez znakomitą większość lektury obiecywałam sobie, że nigdy więcej nie powrócę do sagi o Lipowie. Jednak jeden niedokończony wątek nie daje mi spokoju. Zresztą pozostaje nadzieja, że znowu pojawi się moja ulubiona postać w cyklu – Klementyna Kopp. Może kiedyś, żeby zobaczyć czy dalej jest lepiej, przeczytam kolejny tom. Pożyjemy, zobaczymy.