Anna Musiałowicz to pionierka w pisaniu nietuzinkowych i mocno refleksyjnych powieści z pogranicza grozy. Jak tylko sięgam po którąś z Jej powieści, to wiem, że będzie to emocjonalna podróż w głąb Czytelnika. Tak było i tym razem. „Wyrzuciła ją rzeka” to powieść, która może mieć miejsce akcji na jawie i śnie, a będzie to zależeć tylko i wyłącznie od Ciebie, Drogi Czytelniku. Dla mnie oniryzm, który Anna Musiałowicz pokazuje w swoich książkach jest Jej znakiem rozpoznawczym i zabiegiem, który zawsze, ale to zawsze mocno wsysa mnie w sam środek przeżywanych przez głównych bohaterów tragedii.
Wiosna. Dzieci przedszkolne postanawiają utopić Marzannę, by pożegnać się z zimą, a przywitać długo wyczekiwaną wiosnę. Opiekunki dwoją się i troją, żeby wszystko było zorganizowane w pięknej oprawie. Nie wiedzą jednak, że ów zwyczaj zamieni się w horror. Dzieci wśród ciemnych odmętów wody spostrzegają inną kukłę – nie wiedzą, że ta druga jest topielicą. Staś jeden z bardzo ciekawskich dzieci odłącza się od grupy i postanawia odkryć co tak naprawdę tańczy w wirze zimnej wody. Z upływem godzin okazuje się, że topielica to Jagoda – dawna partnerka mamy Stasia – Agnieszki. Agnieszka załamana całą sytuacją popada w ogromną żałobę zaniedbując siebie i swego synka. Słyszy głosy z rzeki, ktoś ją stale do siebie przyzywa, równocześnie oddalając ją od Stasia. Ten z kolei szukając mamy sam gubi się. W lesie, zziębniętego i głodnego odnajduje starucha Miłka, która postanawia się nim zaopiekować. Kiedyś, w zamierzchłych czasach, ktoś uratował jej życie. Stara baba zastanawia się dlaczego starzy bogowie z demonami nagle zaczęli się do niej zwracać. Coś wisi w powietrzu, coś się wydarzy…
W powieści stajemy twarzą w twarz z depresją, strachem, żalem, przeogromnym smutkiem
i ludzką tragedią, brakiem zrozumienia, miłości czy samotnością. Z jednej strony mamy hermetyczny świat bardzo dobrze nam zresztą znany, gdzie czas to pieniądz, a z drugiej zupełnie nam nieznany. Las, do którego trafiamy razem ze Stasiem jest czymś w rodzaju tajemniczego ogrodu. Miałam wrażenie, że mieszkająca tam Miłka jest po prostu łączniczką między światem obecnym, a światem w którym czas dosłownie stanął w miejscu i z którego nie ma wyjścia. Świat Miłki jest zaklętą kulą, która może stać u każdego z nas w domu na półce przy książkach
i przypominać nam, że czasem trzeba się zatrzymać, złapać oddech i nabrać dystansu do otaczającego nas świata. Wreszcie jest to też kula, o której bardzo łatwo zapomnieć. Tak samo jak o starym świecie, starych bogach i zwyczajach. Ta powieść jest w moim odczuciu właśnie taką kulą, która gdy tylko na nią popatrzę powie mi co w moim życiu dla mnie jest najważniejsze. Bo o rzeczach ważnych mówi ta książka, a słowiańskie demony są metaforą tych złych emocji, które coraz częściej przyklejają się do nas w obecnym świecie. Polecam najmocniej!