Towarzyszące mi rozczarowanie związane z lekturą drugiej części serii Akademia Wampirów - W szponach mrozu - nie przeszkodziło w sięgnięciu po kolejną książkę z cyklu historii o dampirce Rose oraz jej najlepszej przyjaciółce, księżniczce morojce Lissie.
Nie podchodziłam do książki sceptycznie. Mam wrażenie, że do literatury młodzieżowej należy podchodzić z przymrużeniem oka, które pozwalała cieszyć się każdą kolejną stroną, nie zaś ze sceptycyzmem, jaki odbiera całą radość z czytania. Nie inaczej było w przypadku tej konkretnej książki, której narracja nieustannie przyprawia mnie o zawroty głowy. Ostatecznie jednak można się przyzwyczaić nawet do tego, że autorka relacjonuje wydarzenia właśnie z perspektywy głównej bohaterki, która w oczach czytelnika jaki się jako zabawna, nieustraszona i piękna dla otoczenia, w którym prym wiodą szczupłe, wysokie morojki. Na szczęście tym razem Richelle Mead zrezygnowała ze stworzenia kilku stronniczego prologu w formie monologu Rosa, która miałaby nam przypomnieć, co działo się w dwóch poprzednich częściach. Ostatnim razem to kompletnie nie wyszło, a mnie osobiście wprawiło w poczucie, jak gdyby autorka sama nie wierzyła we własne umiejętności przedstawiania informacji na tyle sensownie, by zrezygnować z konieczności ich nieustannego powtarzania. Oczywiście na przestrzeni tych czterystu stron - zauważyłam, że każda kolejna książka jest grubsza od poprzedniej; nie wiem tylko, czy to dobrze dla serii, czy niekoniecznie - ten schemat jest możliwy do wychwycenia. Nieustannie dostajemy informacje o tym, jak prezentuje się hierarchia wśród wampirów, czym dokładnie charakteryzuje się żywioł ducha, którym włada Lissa, a także jakie istnieją różnice pomiędzy poszczególnymi odmianami stworzeń nocy, które Mead sprytnie podzieliła na morojów, dampirów oraz krwiożercze strzygi. Za to nieustannie ma u mnie duży plus, ponieważ nie spotkałam się jeszcze w tej konkretnej literaturze - o wampirach - z takim rozłamem, w którym jedna rasa lub kilka jej odmian walczą między sobą. Zawsze były to przecież znajome z popkultury wiedźmy czy szalejące w pełni wilkołaki.
Tym razem wracamy do Akademii, gdzie Rose, jak i reszta uczniów, zmagają się ze skutkami zimowej wyprawy na stok narciarski, gdzie w pobliskim miasteczku doszło do konfrontacji ze strzygami. W potyczce zginął przyjaciel i niedoszły ukochany dampirzycy - szkolący się na strażnika Mason - co odbiło się mocno na stanie psychicznym głównej bohaterki, a czego skutki możemy obserwować wraz z rozwojem wydarzeń. Autorka przyzwyczaiła nas jednak do tego, że niczego nie wprowadza do swoich historii przypadkowo, toteż możemy być pewni, że raz pojawiający się motyw albo będzie powracał co jakiś czas, albo zostanie wykorzystany w przyszłości jako wskazówka, której czytelnik w pierwszym momencie może nie zarejestrować. Dodatkowo w szkole rozpoczynają się ćwiczenia polowe - dampiry, które mają w przyszłości objąć stanowiska strażników morojów - zostają zwolnieni z zajęć lekcyjnych, a ich obowiązkiem jest strzec kolegów przed wyreżyserowanymi atakami wykładowców. Przez większą część Pocałunku Cienia obserwujemy zatem zmagania poszczególnych osób z tym konkretnym zadaniem, całą uwagę skupiając przede wszystkim na Rose, której przypadła opieka nad Christianem Ozerą, nie zaś, jak wszyscy przypuszczali, nad najlepszą przyjaciółką, którą zaopiekował się torturowany w poprzedniej części przez strzygi Eddie. W międzyczasie powraca również uwielbiany przez czytelniczki Adrian, którego zainteresowanie Rose oraz Lissą nieustannie wzrasta, co prowadzi do zaostrzenia się konfliktu z ukochanym morojki.
Dodatkowo niczym bumerang powraca kwestia Wiktora Daszkowa - moroja i pretendenta do królewskiego tronu, który w pierwszej części chciał wykorzystać umiejętności Lissy do uleczenia własnej choroby. Oczekujący na proces przestępca jest skłonny posunąć się nawet do szantażu i wyznania przed sądem prawdy o uczuciach, jakie łączą nieletnią Rose z jej instruktorem. Ostatecznie zostaje on skazany na dożywotnie więzienie, ale posiadana przez niego wiedza nie daje spokoju dampirzycy - to samo w sobie również daje sporo do myślenia, nawet jeżeli na rozwiązanie tej zagadki musimy odrobinę zaczekać. W moim własnym odczuciu ta książka rekompensuje nam wszystko, czego zabrakło w poprzedniej części - nie czytamy o możliwościach walki z coraz śmielej poczynającymi sobie strzygami, ale obserwujemy wartką, szybko idącą do przodu akcję, przy której nie można się nudzić. Zwłaszcza, kiedy główna bohaterka boryka się ze zjawami pojawiającymi się w najmniej odpowiednich momentach. Szczerze? Nie miałam pojęcia, co autorka mogłaby tu upchnąć po tak słabej części, jaką było W szponach mrozu, ale zostałam miło zaskoczona. Mamy kwestię duchów, proces Wiktora, treningi Lissy i Adriana, którzy doskonalą swoje umiejętności w panowaniu nad żywiołem ducha, nieustannie rozwijającą się relację Rose oraz Dymitra, a na sam koniec walkę o życie morojów, dampirów i wszystkich osób przebywających na zaatakowanym przez strzygi terenie szkoły. Jakby tego było mało - na sam koniec dostajemy akcję ratunkową, w wyniku której tracimy jednego z głównych, prawdopodobnie uwielbianego przez wszystkie czytelniczki bohatera, co skutkuje dramatyczną decyzją w wykonaniu Hathaway, która wraz z ukończeniem osiemnastu lat rezygnuje z dalszej nauki i opuszcza mury akademii, tym samym rozstając się z długoletnią przyjaciółką.
Wszystko znowu było na swoim miejscu, zaś Mead po raz kolejny pokazała poziom rozwiązywania wątków, do którego przyzwyczaiła nas w pierwszej części. Zagrało to idealnie, poza jednym, dość istotnym szczegółem - niech ktoś dopadnie tę cholerną Lissę. Wiem, opinia dość subiektywna, niekoniecznie na miejscu, ale najzwyczajniej w świecie nie umiem się przekonać do tej bohaterki. Nie tak w pełni, jak miało to miejsce chociażby w przypadku Christiana, którego pokochałam od momentu pierwszego pojawienia się i nie tak połowicznie, kiedy chodzi o Rose, którą w jednej chwili uwielbiam, a w drugim mam ochotę zrobić jej krzywdę. W przypadku Lissy towarzyszy mi to nieustannie, a nasila się właśnie na samym końcu tej części, kiedy to księżniczka poznała prawdę o relacji, jaka łączyła jej przyjaciółkę z Dymitrem - lepiej późno niż wcale, prawda? - a mimo to zdecydowała się na to, by padło to jedno, głupie stwierdzenie, a mianowicie: kochasz go bardziej niż mnie. Nigdy, ale to nigdy nie miałam tak ogromnej ochoty na rzucenie książką w ścianę. Mam wrażenie, że autorka nieustannie próbuje nas przekonać do postaci Dragomirówny, ale z marnym skutkiem - przynajmniej w moim odczuciu. Lissa postrzegana jest jako miła, troskliwa, spokojna, ale jednocześnie charyzmatyczna osoba, która chce przede wszystkim dobra ogółu. Dla mnie to niestety kolejna rozpieszczona arystokratka, której wyjątkowość nieco namieszała jej w główce. Nie uważam zatem, aby akurat ona zasługiwała na przyjaciółkę taką, jaką jest dla niej Rose, która do tej pory poświęcała wszystko właśnie dla morojki. Na szczęście takie emocjonalne wzburzenie w czytelniku też trzeba umieć stworzyć, co niewątpliwie jest kolejnym plusem.
Obecnie przypominam sobie kolejne części - powoli kończę czwartą, a na półce czekają dwie następne, dlatego też ciężko mi jednoznacznie stwierdzić, czy Pocałunek Cienia jest moją ulubioną. Zdecydowanie jednak wybija się ponad poprzednimi książkami z tej serii.