Książka pt. "Biała jak mleko, czerwona jak krew" leży i kurzy się na mojej półce już od dobrych, kilku lat. Mogę się nawet śmiało pokusić o stwierdzenie, że z nieprzeczytanych książek ona najwięcej czekała na swoją kolej. Dlaczego? Tego naprawdę nie wiem. Ogromnie żałuję, że zwlekałam z nią tak długo.
Leo to specyficzny nastolatek, który wszystko i wszystkich postrzega poprzez barwy. W całym gąszczu różnych kolorów, jest ten jeden przypisany wyjątkowej osobie, jaką jest Beatrice. Blask jej ognistorudych włosów oraz niezwykłej urody oślepia go za każdym razem, gdy ją widzi. Ona jest czerwienią, jego ulubionym kolorem. Z czasem, jednak biel weźmie kontrolę nad Lea życiem i uświadomi poprzez nowego nauczyciela w szkole, zwanego przez niego Naiwniakiem, co tak naprawdę jest ważne.
Na temat tej książki spotykałam się głównie z pochlebnymi recenzjami. Najbardziej zadziwiało mnie, jednak porównanie jej do powieści Johna Greena i stwierdzenie, że ta włoskiego pisarza jest gorsza. Zacznijmy od tego, że te dwie książki po za tematyką choroby, a mianowicie raka, nie łączy zupełnie nic i nie do końca rozumiem w jaki jeszcze inny sposób je ze sobą powiązać. Styl Allesandra D'Avenia rzeczywiście może być trochę Greenowski, ale nic po za tym. To są dwie zupełnie inne książki, dlatego nie popadajcie podczas czytania, tak jak ja w stan porównywania Lea do Augustusa, Beatrice do Hazel, bo uwierzcie mi z czasem nie będzie miało to największego sensu, a zupełnie zmieni postrzeganie na drugą lekturę.
Nie tylko patrzenie na "Białą jak mleko, czerwoną jak krew" przez pryzmat "Gwiazd naszych wina" zepsuło mi przyjemność z czytania lektury. Jak może pamiętacie na początku nie potrafiłam się określić co do tego czy książka podoba mi się czy nie. Winą obarczam za to samego autora, który w bardzo dziwny sposób napisał całą książkę. Są momenty, kiedy rzeczywiście można na chwilę przystanąć, trochę się nad sobą i bohaterami zastanowić, aż tu zaraz po tym natykam się na jakiś głupi i zupełnie niepotrzebny banał czy żart. Moim zdaniem, autor trochę nieumiejętnie przechodził z poważnych refleksji do rzeczywistości typowego nastolatka, przez co książkę czytało mi się naprawdę źle. Brakowało mi tej płynności w trakcie przechodzenia przez różne tematy i sytuacje. Na plus jest, jednak zakończenie, które utrzymało swój poziom do samego końca.
Wydaję mi się, że autor przesadził też z nazwaniem zauroczenia, sympatii w wielką i pierwszą miłość. W końcu jak można kochać kogoś z kim się nigdy w życiu nie rozmawiało, a polegało tylko na względach fizycznych? Nie rozumem, czy był to zamierzony efekt czy po prostu wyolbrzymienie relacji damsko-męskich w przypadku nastolatków.
Po za tymi małymi mankamentami, książka wywołała na mnie bardzo duże wrażenie. Nie żałuję, że po nią sięgnęłam. Autor otworzył mi oczy na wiele spraw i nauczył tego jak szukać w swoim życiu marzeń. Pokazał, że szczęścia nie trzeba daleko szukać, gdyż może być na wyciągnięcie naszej ręki. Serdecznie polecam wszystkim tę książkę.