W dobie pandemii czytanie postapokaliptycznej powieści to bardzo zły pomysł, ale kiepskie decyzje to moja domena. W każdym razie skusiłam się na klasykę gatunku „Ostatni brzeg”, który opisuje ostatnie miesiące życia Australijczyków, dokładniej mieszkańców Melbourne, po wojnie nuklearnej.
Wojna była wynikiem arogancji i zachłanności polityków, ale też i pomyłek, bo gdy bomba spadła na Tel Awiw, kto ją zrzucił – nikt nie wie, Brytyjczycy i Amerykanie sądząc, że to Egipcjanie, demonstracyjnie przelecieli nad Kairem. Na reakcję długo nie trzeba było czekać. Egipcjanie wysyłali bombowce kupione od Rosji, z rosyjskim oznakowaniem, na Waszyngton i Londyn. Skoro to Rosjanie (choć to nie oni) to cała moc poszła na Rosję, a na to czekały tylko Chiny.
Takim sposobem na północną półkulę spadło prawie pięć tysięcy bomb atomowych, głównie wodorowych z kobaltem. W tym momencie nikt już nie zastanawiał się kto tak naprawdę zaczął, ta informacja niewiele zmieniała, bo gdy większość ludzi zginęła, do czego oczywiście przyczynił się człowiek, resztę zrobiła natura, roznosząc wraz z wiatrem promieniotwórczy pył. Mieszkańcy Australii mają tylko dziewięć miesięcy życia, tak niewiele żeby pożegnać się z tym, co najdroższe.
Jak żyć z wyrokiem śmierci wydanym na cały gatunek? Wydaje się, że jest to niemożliwe. Z nadmiaru emocji można eksplodować. Przynajmniej tak mi się wydaje, jednak psychika ludzka jest niesamowita i z traumą potrafi sobie radzić w zaskakujący sposób, nie zawsze dla postronnego obserwatora zrozumiały.
„Koniec świata to wcale nie będzie. My się skończymy. Świat pozostanie światem, tyle że już bez nas. Powiem nawet, że da sobie bez nas radę”.
Rzeczowość i zdystansowanie zaskoczyły mnie podczas czytania tej powieści. W historii na próżno szukać chaosu i paniki. Ludzie żyją tak, jakby wojny nie było. Mary – żona porucznika Australijskiej Królewskiej Marynarki Wojennej – sadzi w swoim ogrodzie krzewy, które dopiero za kilka lat ukażą swoje piękno. W sierpniu, gdy już pierwsi ludzie zaczną chorować, kupi kosiarkę do trawy i łóżeczko dla kilkumiesięcznej córki. Moyra zapisze się na kurs, którego nie skończy, a Dwight Towers kapitan Amerykańskiego okrętu podwodnego będzie poszukiwał prezentów dla żony i dzieci, rodziny, która od wielu miesięcy nie żyje. Można by pomyśleć, że takie ujęcie tematu to niewypał, ale ten chłód, ta pozorna beznamiętność porusza, bo każde działanie podyktowane jest lękiem i utratą nadziei, i jedynie odrealnienie tej beznadziejnej sytuacji sprawia, że bohaterów nie ogarnia szaleństwo. Owszem, gdzieś tam między jednym a drugim uśmiechem pojawia się łza lub za duża ilość brandy, która skutecznie łagodzi wizję zbliżającej się śmierci, czy też w zachwycie nad pięknem upływającego lata, ukazuje się dławiący żal, że to już ostatni raz, że więcej z życia już się nie wyciśnie, nie będzie podróży, miłosnych uniesień, planów, rodziny.
„Ostatni brzeg” to niewielkich rozmiarów książka, ma około 350 stron, niby nic, można przeczytać w jeden wieczór, tylko że jest to bardzo trudne. Ponieważ historia ma depresyjny, ciężki klimat. Przytłaczająca atmosfera i przerażający finał miażdży i wykańcza psychicznie. Na pewno osoby empatyczne, mocno wrażliwe przygnębi ta historii. Zaliczam się do tej grupy, więc wzruszenie rozkładało mnie na łopatki. Uważam, że powieść jest udana, spełnia swoją rolę: chwyta za serce, to emocjonalny level hard, poza tym daje do myślenia i pokazuje, że rozbuchane ego wielkich tego świata może mieć ogromny wpływ na nasze życie. Pragmatycy mogą być lekko zawiedzeni brakiem dynamiki, skondensowaniem informacji, czy sporą ilością dialogów dotyczących spraw codziennych. Mnie jedynie co przeszkadzało, do czego zresztą szybko się przyzwyczaiłam, to szyk zdań, prawdopodobnie wynikający z tłumaczenia z języka angielskiego, ale nie utrudniało to zrozumienia tekstu, więc uznaję to za wybaczalne. Na koniec tylko wspomnę, że książkę wydano w 1957 roku i doczekała się ekranizacji.