To mogłaby być moja najkrótsza recenzja książki, jaką kiedykolwiek napisałam. Napisałabym ją dużymi – najlepiej zielonymi literami, zielonymi jak drzewa w Bielinie, jak trawa, czy krzewy skrywające najpyszniejsze na świecie truskawki. Bo wystarczyłoby napisać jedno, niepozorne zdanie „Chciałabym mieć ciocię Mirosławę” (choć zaczyna mieć objawy Alzheimera, ale przecież nie ona pierwsza). Na końcu postawiłabym kropkę wielką, jak dom i nic więcej bym nie dopisała. Bo magia tej książki otula w wyjątkowym kunszcie i pięknie i jakiejś swobody wymieszanej z radością. Oczarowuje mnie jak rzadko która książka (skierowana bardziej do młodzieży). Choć skuszę się nawet powiedzieć, że o owe czary podejrzewam ciocię Mirkę. W „Tajemnicy Dąbrówki” przepadłam. Poczułam się jak szczęśliwe dziecko, które wraz z dziećmi państwa Lipowskich bryka po ogrodzie (jeszcze bez opiekunki). Poczułam swobodę, beztroskę i jakąś niewidomego pochodzenia lekkość.
A wszystko zaczyna się katastrofą w postaci truskawkowej bomby, która wybuchła akurat w kuchni, i która sprawiła największą frajdę małej, prawie rocznej Dąbrówce. Farfocel ledwo otworzył oko i wrócił do spania, Wafel zaś dał znać na całą prawie okolicę. A zawiniły... pewnie słoiki, które nie chciały stać zakręcone z dżemem truskawkowym w środku. Od owego owocowego bum poznajemy całą rodzinę Lipowskich, która mieszka teraz u Baby Mirki, czyli cioci Mirosławy. Dzieci plus rodzice plus zwierzaki i ciotunia wraz z panem Alzheimerem. To duży dom pełen ludzi, czarów i dziwnych rzeczy. I, co muszę dodać, lokum pełne figurek małych i dużych, z fajansu i porcelany, które uwielbia właścicielka, pani Mirusia, a które mama Kazia nazywa kurzołapaczami (to takie ładne określenie, bo jest i inne, ale brzydkich słów nie mówi się przy dzieciach). I wszystko byłoby cudowne, gdyby nie fakt, że mama musi wrócić do pracy i do zarabiania pieniędzy, bo bycie mamą póki co dochodu nie przynosi. Wniosek – do dwójki najmłodszych latorośli potrzebna jest niania. I tu buntuje się (prawie dorosła) ośmioletnia Tosia. Bo kto, jak kto, ale żadna obca baba nie będzie się nią zajmować. Absolutnie. Zaczynają się wesołe perypetie, które – wbrew pozorom – bawią czytelnika. Sprawiają, że chciałoby się mieć siedem lat i być w tych szalonych podrostków, którym potrzebna jest opiekunka. A ta przyjeżdża na rowerze... albo przychodzi na piechotę... albo...
Nic więcej nie powiem. Niech ciekawość rozpali w czytelnikach chęć sięgnięcia po „Tajemnicę Dąbrówki” i zanurzenia w niej nosa. I choć to druga (niby) część z serii o Kwiecie Paproci, to szybko nadmienię, że nic nie przeszkadza, gdy nie zna się wcześniejszej części. Autorka wprowadza tak obrazowo w treść i w rodzinę Lipowskich, że w mig łapiemy o co i dlaczego chodzi i kto jest kim i dla kogo.
Majstersztyk.
Zachwyciła mnie treść, styl pisania pani Katarzyny Bereniki-Miszczuk i moc wyobraźni, która wymalowała coś tak ciepłego i pociągającego jednocześnie. W książkowej Bielinie stworzyła świat, w który chciałoby się wkroczyć i przeżyć na własnej skórze. To wyspa szczęścia i śmiechu. Wyjątkowe miejsce ukryte w pięknie i otoczone siatką dobroci i miłości.
Katarzyna Berenika-Miszczuk jest niemalże malarzem tekstowym. Historia dzieci i dorosłych, niby banalna i zwyczajna, daje niebywałą frajdę. I nie ważne ile masz lat, czy jesteś chory na „starość” lub małomówny. Ta książka czyni cuda i niewykluczone, że po lekturze poczujesz poprawę zdrowia i nastroju. Powróci apetyt na życie, będzie ci się chciało uśmiechać, a oczy zaczną błyszczeć radością.
Wspaniała powieść, która uzurpuje sobie miejsce do „wszędobylskości”, na co jej świadomie TRZEBA pozwolić. Zasługuje na to. Jest perełką, niepozornym diamencikiem oprawionym w słowa, w słowa, które we mnie zamieszkały i zadomowiły się na wieczność.
dziekuję sztukater