Wyobraźcie sobie klasyczny serial z gatunku Police drama. Mamy gwarne miasto jako tło, bohaterskich stróżów prawa jako dramatis personae oraz morderstwo jako główny wątek. W serialach i powieściach tego typu zawsze po metropoliach błąkają się samotni i targani osobistymi problemami policjanci w stylu Wallandera, Sipowicza czy Kojaka a ich kontaktami są z reguły najgorsze miejskie szumowiny. Jak wiadomo, mamy również mroczną przeszłość bohatera, jego animozje w stosunku do byłych partnerów, pojawiają się irytujący współpracownicy i zagadki do rozwikłania. Znacie to wszystko na pamięć, nieprawdaż?
No dobrze, a teraz przenieście te wszystkie archetypy do współczesnego Bostonu, gdzie obok ludzi egzystują Fata, czyli magiczne istoty rodem z celtyckich mitów. Widzicie to? W takim razie macie pełny obraz powieści Marka del Franco pod tytułem „Rzeczy niekształtne”, pierwszego tomu z cyklu „Przypadki Connora Greya”, który wydawany będzie (prawdopodobnie) w całości przez wydawnictwo Fabryka Słów.
Jak możecie się domyśleć z poprzedniego zdania, głównym bohaterem „Rzeczy…” jest Connor Grey, zdegradowany druid pozbawiony magicznych mocy, rozwiązujący zagadki kryminalne wraz z oficerem policji, Leo Murdockiem. Obu panów poznajemy w samym środku akcji, podczas rutynowego śledztwa w sprawie zabójstw wróżek-męskich prostytutek. Wszystko wskazuje na seryjnego mordercę uderzającego zawsze we wtorki, a trop wskazuje na tajemniczego odmieńca, urodzonego ze związku Fata ze zwykłą kobietą. W trakcie pogoni za psychopatą Connor próbuje odzyskać swoje utracone zdolności, Murdock umawia się na randki, pada kolejna ofiara a konflikt pomiędzy Greyem a jego poprzednimi zwierzchnikami, Gildią sprawującą pieczę nad magicznymi istotami, zaostrza się…
„Rzeczy niekształtne” przypominają miejscami film noir. Akcję śledzimy z perspektywy głównego bohatera, który swoimi przemyśleniami przybliża czytelnikowi świat półmagicznego Bostonu i odsłania przed nim (czytelnikiem, nie Bostonem) tajemnice swojego poprzedniego życia jako agent Gildii. Co więcej, mroczna i duszna atmosfera dzielnicy Weird to nic innego jak Los Angeles znane z powieści Chandlera. To właśnie powyższe, klasyczne nawiązania do popkultury są, według mnie, głównymi atutami książki.
Niestety, cała reszta kuleje na obie nogi i niestety, choć bardzo nie chcę, muszę powiedzieć dlaczego. Powód jest trojaki, niczym oblicze słowiańskiego Trygława. Po pierwsze, akcja powieści toczy się tempem wolno sunącego lodowca. Brak w książce jakichkolwiek zwrotów akcji, brak elementów zaskoczenia, brak emocjonujących fragmentów. Jest tylko jedna, prosta, płaska linia z końcem przewidywalnym od samego początku. Po drugie, takich powieści, z gatunku urban fantasy było już setki. „Rzeczy niekształtne” nie zaskoczą absolutnie niczym i nikogo, a wytrawny koneser fantastyki znudzi się już po kilku stronach. Od książki del Franko bardziej nużące były tylko powieści Toma Holta, detektywa w świecie magii dużo lepiej przedstawił Glen Cook w swoim cyklu o Garretcie („Słodki Srebrny blues” i inne) a zurbanizowany świat elfów ciekawiej wymyślił w „Wojnie kwiatów” Tad Williams. Po trzecie, autor chyba dokładnie nie przemyślał konstrukcji powieści oraz nie sprecyzował wyraźnie swojego „targetu”. „Rzeczy niekształtne”, bowiem nijak plasują się w jakiejkolwiek kategorii literackiej. Miłośnicy powieści detektywistycznej, kryminalnej i noir znajdą tutaj zbyt wiele magii, legendarnych istot i idiotyzmów w stylu sklepów z różdżkami i wpływu elfów na II wojnę światową. Fani fantastyki, z kolei, zawiodą się na małej ilości „fantastycznego elementu” oraz dostrzegą brak heroicznych przygód, potyczek i niesamowitych wydarzeń. Obie grupy czytelnicze jednogłośnie i jednocześnie zanudzą się też na śmierć, której nagłe pojawienie się z kosą, koniem i klepsydrą będzie dla nich jedynym, porywającym wydarzeniem podczas lektury.
Podsumowując, kilka nawiązań i porównań to zdecydowanie za mało jak na powieść fantastyczną, a wklejenie motyloskrzydłych wróżek do świata zbrodni i policyjnych detektywów to bardziej strzał w kolano niż majestatyczny fajerwerk. Pan del Franco powinien poczytać swoich poprzedników a dopiero później wziąć się za pisanie. Uniknąłby wtedy wtórności, powtórzeń i innych repetycji a powieść mogłaby stać się świeżym powiewem w nurcie gatunku. A tak mamy tylko zatęchły smrodek znany z ulic Weird po zmroku, nudę i martwe wróżki. Może w kolejnych tomach będzie lepiej. Ale to wiedzą tylko najznamienitsi członkowie Gildii…