Agnieszce Pietrzyk bardzo zależało na tym, byśmy czuli wykreowane przez nią postacie. Tak, to jest pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy podczas lektury. Mamy być z nimi, mamy widzieć jakie są i mamy być w nich, w ich głowach. I, uczciwie trzeba przyznać, udaje jej się to. Jesteśmy prawie tak blisko sfery psyche postaci, jak to tylko możliwe w literaturze popularnej. Zwłaszcza tej jednej z nich, tej, która ma być w centrum wszystkiego. Zwróćcie uwagę, że po zakończeniu lektury aż zadziwia nas gdy skonstatujemy, że w powieści ani przez moment nie została zastosowana pierwszoosobowa narracja. Jedno "ale" w tym miejscu, otóż miałem bardzo silne wrażenie, że owo nasze zbliżenie do książkowych bohaterów następuje dopiero po pewnym czasie, dopiero na określonym etapie tekstu. Tak naprawdę dopiero nieco przed jego połową. Nie wyglądało to jednak tak, że autorka buduje naszą relację z nimi i siłą rzeczy musi to zająć trochę czasu. Przeciwnie, bardziej czułem, jakby uczyła się tak pisać dopiero w trakcie pracy nad tą książką :)
Cóż, nie znam innych jej dzieł, nie wiem, jak to tam wyglądało i na ile to moje odczucie jest zgodne z prawdą. Mam jednak jedną w miarę silną przesłankę, że tak to właśnie mogło wyglądać. Otóż jest w powieści, gdy akcja w miarę się już rozwinęła, ale wciąż jesteśmy o wiele bliżej początku niż końca lektury (około 35% tekstu), scena spotkania dwóch postaci, policjanta prowadzącego dochodzenie i potencjalnego podejrzanego. Rozmawiają nie na komendzie, przeciwnie, wpadli na siebie przypadkiem. O obu już sporo wiemy, "byliśmy z nimi" dość intensywnie. I patrzcie jakie to daje możliwości - my ich znamy, dla siebie wzajem są obcy i w zasadzie wrodzy. Naprawdę doświadczona pisarka mogłaby pograć tym, owym wzajemnym poczuciem nieznajomości siebie (gdy my, czytelnicy, już się do obu panów zdążyliśmy zbliżyć i autorka zainwestowała sporo w to zbliżenie, podkreślam). Takie sceny bardzo dobrze wychodzą np. w kryminałach Tany French. Tu jest miałko i nieprzekonująco. Nie doświadczamy w żadnym razie tego, czego powinniśmy doświadczyć.
Choć potem, w końcówce tekstu, gdy z tą sprawą naszej relacji z postaciami jest już o wiele, wiele lepiej, mamy bardzo podobną konstrukcyjnie scenę (i nawet jedna z postaci się powtarza) i, choć ona również jest już bez porównania sprawniej zrobiona, to dalej nie jest to jakieś mistrzostwo świata gdy idzie o takie rozgrywanie obcości/bliskości. Ciekawe :)
Aha, jeszcze jedna rzecz mocno przyciąga uwagę w tej kwestii - autorce faceci udają się o wiele, wiele lepiej niż kobiety. Męską część bohaterów widzimy jak pod mikroskopem, przeżywamy ich dramaty, czując ból, którego doświadczają. Kobieca jest zrobiona albo przeciętnie albo wręcz źle (jak postać Dory, szczęściem zajmująca w powieści mniej miejsca niż by jej się należało ze względu na jej funkcję w tym wszystkim). Nie wiem, może to dlatego, że tą główną postacią (pisałem już o niej) jest facet i "odblaskowo" przeszło to też na innych.
Okej, przejdźmy teraz do drugiej obok postaci kluczowej dla oceny książki sprawy, czyli do tego, o czym to w ogóle jest :) "Łatwo jest błędnie odczytać czyjeś słowa. Jeszcze łatwiej - milczenie", pierwsze słowa z tyłu okładki naprawdę ładnie to oddają. Jest to całkiem nieźle wymyślone (a wyjściowy pomysł to zaskakująco często słabym punktem kryminałów) i przeprowadzone. Można się zastanawiać, czy ta zakrętka pod koniec była konieczna, czy nie wystarczył ten spokojniejszy twist wcześniej, ale nie da się zaprzeczyć, że wygląda to na efekt pracy utalentowanej i doświadczonej pisarki.
Interesujące, że choć "Las zaginionych" to niewątpliwie kryminał/thriller, to cały fundament, cały pomysł na to wszystko jest wzięty jednoznacznie w powieści obyczajowej. Wydarzenia z przeszłości bohaterów (tak, mamy tu flashbacki, a jakże), dramatyczne i pełne traumy, zahaczają co prawda o kryminał, ale tylko tyle. W całej fabule praca policji, śledztwo itd. to dodatek, acz nader istotny. I w tym kontekście najciekawsze jest, że najprzyjemniej, najlepiej, czytało mi się sam początek powieści, nim jeszcze sfera kryminału weszła w tę opowieść. Wtedy dosłownie płynąłem przez tę książkę (i były w niej sceny w basenie, aż się zastanawiałem, czy to aby przypadek :) ). Z przyjemnością patrzyłem na banalne zdarzenia z ludzkiego życia. Niedługo po tym gdy nastąpiło zdarzenie konstytuujące kryminał zrobiło się jakoś tak... może nie tyle gorzej, ile mniej fajnie, mniej wciągająco.
7/10 za postacie, za to, że było to porządnie wymyślone i za ten naprawdę super napisany początek.
PS: Tytuł powieści jest trochę efekciarski i, wbrew pozorom, niespecjalnie pasuje do jej treści, ale może to tylko moje wrażenie.