Marjorie M. Liu ukończyła prawo, ale nie została prawniczką, tylko autorką bestsellerów
z list „The New York Times”. Paranormalne romanse z Maxine Kiss (Pocałunek łowcy, Wołanie z mroku, Dziki płomień) od 2008 roku zdobywają coraz liczniejsze rzesze czytelniczek, oczarowanych wyobraźnią autorki. Marjorie Liu po mistrzowsku splata trzymającą w napięciu intrygę z romantycznym wątkiem, a fantastyczny świat z realiami współczesności.
„Wołanie z mroku” w moich rękach znalazło się dość przypadkowo, ponieważ na jednej z promocji w mojej ulubionej księgarni znalazłam ją razem z częścią pierwszą. Skuszona niską ceną, dość przyzwoitą okładką i brakiem innych książek do czytania – zakupiłam je i czym prędzej wróciłam do domu, bu zabrać się za lekturę. Po „Pocałunku łowcy” mój zapał jednak nieco opadł, a tom drugi wylądował na końcu mojego osobistego stosu. Ostatecznie jednak postanowiłam dać mu szansę.
Główną bohaterką i narratorką jednocześnie wciąż jest Maxine Kiss – tropicielka demonów, której ciało pokrywają tatuaże obdarzone umysłem i duszą. Jej ukochanym natomiast jest wspomniany na okładce, mogący ją „uszczęśliwić” lub „zniszczyć” – Grant. Przedstawione zostają tu ich dalsze losy, emocjonująca podróż do Szanghaju, oraz liczne podróże.
Cóż, szczerze mówiąc – naprawdę ciężko powiedzieć mi cokolwiek i tejże powieści, bowiem czytając sam opis z tylnej okładki możemy pomyśleć, że brzmi to naprawdę ciekawie. I nie mogę zaprzeczyć, bo prawdą jest, że opis ten przywodzi nam na myśl świetną powieść pełną wartkiej akcji, ciekawego wątku miłosnego, a wszystko to z światem demonów i walki w tle. Nie wiem czy tylko ja mam takie wrażenie, ciągle jednak podczas lektury miałam wrażenie, że autorka pomimo naprawdę ciekawego pomysłu na fabułę i dość dobrego szkieletu całości – kompletnie nie wykorzystała tego potencjału czyniąc ze swej serii coś zaledwie przeciętnego, nie wyróżniającego się niczym pośród setek innych. Styl autorki jest prosty, z pewnością zrozumiały dla każdego, acz jednocześnie jest w nim też coś nudnego, przez co praktycznie do połowy kompletnie nie mogłam się wciągnąć, wciąż mając ochotę by odłożyć „Wołanie z mroku” znów na półkę. Wątek romantyczny, który był moją ostatnią nadzieją tej powieści również nie jest zbyt rozbudowany. Autorka raczej nie przywiązuje do niego większej wagi, spychając relacje głównych bohaterów na dalszy plan i sprowadzając je przede wszystkim do uczuciowych deklaracji pełnych emocji. W dodatku z tego co możemy wyczytać – znają się oni od pół roku, to jednak nie przeszkadza im w planowaniu wspólnej starości. No cóż.
Już wcześniej kompletnie straciłam zaufanie do wszystkich bestsellerów New York Times’a, a „Wołanie z mroku” jest kolejną z tych powieści, którą najchętniej włożyłabym pod nogę chwiejącego się stołu.
Całość nie wymaga od nas wiele, czyta się dość szybko i łatwo. W tej części nie wyłapałam żadnych literówek, a i okładka jest całkiem przyzwoita. No, w sumie tylko ten napis w górnym prawym rogu wydaje mi się trochę niepotrzebny.
Okładka i wszelakie opisy obiecują nam dużo więcej, niż dostajemy naprawdę, dlatego radzę wszystkim poważnie zastanowić się przed sięgnięciem po tę powieść, by zaoszczędzić sobie rozczarowań. Ja również chyba na tym tomie poprzestanę i pomyślę dwa razy nim zabiorę się za trzeci i jednocześnie ostatni.