Przed wojną nie da się uciec. Jest wszechobecna. W ciałach ludzi, w czasie, w materii. Jest częścią wszystkiego, tak jak wszystko jest jej częścią. Bea B. została zrodzona przez wojnę, ale szuka miejsca, w którym będzie bezpieczna. Nie potrafi go jednak odnaleźć nawet w miłości.
Bea B. jednocześnie unika wojny i i prowokuje ją. „Ma tyle nazwisk, żeby zniknąć: Bea B., Lea D., Lions, Nadia, Florence." Jest rówieśnicą Ulriki Meinhof, która wierzyła
w powszechny pokój i zabijała ludzi. Wojna jest literackim eksperymentem. Ale czy tylko?
W roku 1970, gdy ukazała się powieść, trwała wojna w Wietnamie, wojska USA wkroczyły do Kambodży, a trzęsienie ziemi w Peru zabiło prawie 70 tysięcy osób. Po zamachach 11 września, po eksplozjach w Madrycie i Londynie, w świecie pogłębiających się nierówności, kryzysu ekonomicznego i kryzysu wartości, książka Le Clézio nabiera nowego, niepokojąco profetycznego znaczenia.
Info z okładki
Są takie książki, które się albo kocha, albo nienawidzi. Przynajmniej tak mówią… Gdyby podział był tak prosty w rzeczywistości i sprowadzał się tylko do tych dwóch możliwości, raczej przychylał bym się do tej drugiej możliwości. Może nienawiść to zbyt mocne słowo, ale na pewno „irytacja” będzie tym właściwszym.
Cóż, być może nie zrozumiałem tej książki, a na pewno nie w takim stopniu jak krytycy, piejący peany na cześć autora. Ale przecież nie każdy musi ją rozumieć. I na szczęście nie każdy musi. Bo każdy widzi inaczej, każdy inaczej myśli. I to co dla jednych jest przejawem kunsztu i mistrzowskiego opanowania pióra, dla innych jest tylko zwyczajnym (niezwyczajnym?) bełkotem. Dla mnie „Wojna”, to malowniczy wręcz przykład sztuki nowoczesnej – ktoś rozlał na płótno trochę farby, wymieszał, dostawił jakąś kropkę i kreskę, może dorzucił jakąś puszkę Campbella i powiesił na ścianie – niech się ludzie domyślą o co chodzi, na pewno znajdzie się ktoś, kto się zachwyci. Czytając tę powieść miałem wrażenie, że pisał je jakiś narkoman po przedawkowaniu, który swoje kolorowe, narkotyczne wizje spisywał w trakcie „imprezy”. I gdyby nie rzeczone wcześniej peany krytyków, odniósłbym wrażenie, że tylko on rozumie o czym pisze (swoją drogą, jakoś nie udało mi się znaleźć w Internecie żadnej recenzji tejże książki, co też może świadczyć, że nie tylko ja miałem problemy w odbiorze) i to tylko do momentu, kiedy prochy nie przestaną działać. Ja lubię wymagające powieści i filozofowanie :) w ogóle (ostatnio nawet kupiłem sobie książkę „101 zabaw filozoficznych” – jaka fajna ;), ale za takie, które wymagają ode mnie, żebym powąchał kleju lub studiowała przez jakieś 20-30 lat językoznawstwo i literaturę, by osiągnąć co najmniej wiedzę i warsztat autora, by ją zrozumieć, to ja dziękuję.
Jak to czasami bywa, geniusz często miesza się z szaleństwem. Były takie momenty, że rzeczywiście książka poruszała ciekawe kwestie – że wojnę pokazano w sposób, do jakiego chyba na co dzień nie jesteśmy przyzwyczajeni i w sytuacjach, które nigdy by nam do głowy nie przyszły, że może się w nich przejawiać (albo one same były przejawem) wojny właśnie. Wojna w nas, wojna nas z innymi ludźmi, wojna nasza z przyrodą i światem i ich z nami, wojna technologiczna, wojna jako fundament wszechświata…. O tak, były takie momenty, które dawały do myślenia. Zdania – tezy, które w odpowiednich rękach na pewno można by przekształcić w podstawy dla jakiejś ciekawej gałęzi filozofii egzystencjalnej. W kontekście całej książki, jak dla mnie, to było jednak zbyt mało – właściwie można z tego było zrobić kilkunastostronicowy esej, wyłuskując kwintesencję, a nie dorabiać jakąś nudną, a co gorsza, zupełnie pozbawioną sensu historię, która na dobrą sprawę nawet nie była historią, tylko zlepkiem historyjek, które nie dość że nie miały ze sobą nawzajem za dużo wspólnego, to jeszcze same w sobie jakoś nie prezentowały się najlepiej. Nawet sam motyw momentami nie był dla mnie widoczny. Jakby autor momentami nie pamiętał o czym pisze.
Ja rozumiem, że metafory, eufemizmy, paralele i inne takie, ale jak dla mnie tego było po prostu za dużo i za nowocześnie. Potrafię zrozumieć, że autor w ten sposób wyraża siebie i w ten sposób widzi temat wojny i chciałby się swoimi spostrzeżeniami podzielić w jakiś artystyczny, niebanalny sposób. Ale, moim zdaniem, tak jak śpiewać każdy może, ale nie każdy powinien, tak ma się to samo do pisania. A już na pewno, kiedy wydaje się swoje przemyślenia w formie książki, dostępnej dla każdego, bo myślę, że wypadałoby włożyć choć trochę starań, żeby zrobić to w formie przyjaznej czytelnikowi. Na tym polega Sztuka przez duże „Sz” spod ręki Artysty przez duże „A”, moim zdaniem – że ma ona tłumaczyć wartości, uczucia, koncepty wyższe, trudne, w taki sposób, aby trafiały pod strzechy – rustykalnie rzecz mówiąc. Bo jak dla mnie, gdyby wszystkie książki pisano tak jak Wojnę, to dzisiaj większość z nas nie umiałoby pewnie w ogóle czytać, bo każda książka inna niż książka kucharska wywoływałaby obrzydzenie. Ale zdaje sobie sprawę, że oprócz nurtu „sztuki dla ludzi” istnieje też „sztuka dla sztuki”. Więc tu chyba mamy do czynienia z tym drugim przypadkiem.
Książkę przemęczyłem niemiłosiernie i tylko cud chyba sprawił, że dotrwałem do końca. Jak mało która książka w mojej karierze, ta wiele razy jakby świadomie próbowała mnie złamać i zmusić do tego, żebym ją nie tyle odłożył w kąt, ile wrzucił do pieca i spalił, żeby nikt inny, choćby przez przypadek, więcej po nią nie sięgnął. Jakoś chyba nie mam szczęścia do towarów eksportowych z Francji – już kilka razy za każdym razem kiedy sięgam po jakikolwiek przejaw ichniejszej kultury – filmów czy muzyki, to okazuje się kompletnie niestrawną dla mnie pseudointelektualną lub wcale-nie-intelektualną papką. A teraz to samo widzę w tej powieści – mam nadzieję, że nie całej literaturze francuskiej. Może jeśli chodzi o literaturę, to był to wyjątek i wmieszało się w to moje uprzedzenie, ale jeśli sięgając po kolejne książki z nad Sekwany, nawet jeśli to nie będzie dzieło Pana Le Clezio, okaże się, że stoją na równie „wysokim” poziomie, to chyba jedyną rzeczą po jakąkolwiek z tego kraju sięgnę, będą wino, kobiety i ser.