Strasznie nie lubię, kiedy na okładkach książek widnieją porównania autorów. W większości przypadków są to jedynie chwyty marketingowe i nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Najnowszy przykład? Mikel Santiago to taki hiszpański Stephen King. Czy naprawdę? Nie wydaje mi się. Obaj panowie są mega uzdolnieni i potrafią dobrze pisać. Ale jedyne, co mają wspólnego, to gatunek ich powieści.
„Ostatnia noc w Tremore Beach” to powieść napisana przez Santiago. Jak można ją ocenić? To świetna historia. I nie mówię w żaden sposób przesadnie. Od początku intryguje i do ostatniej strony trzyma w napięciu. Może nie jest to fantastyczna opowieść, bez fajerwerków, ale za to jest dobrze przemyślana i zgrabnie napisana. A co najważniejsze – po skończeniu lektury pozostaje nam miłe wrażenie, że oto przeczytaliśmy coś dobrego.
Czekałam na moment, kiedy uda mi się przeczytać tę powieść. Dlaczego? Nie dlatego, że skusiło mnie nazwisko Kinga z tyłu okładki, to akurat jedynie przystopowało mój entuzjazm. Ale dlatego, że z łatwością można wyczuć, że zawarta tu historia może być dobra i naprawdę ciekawa. Przeczucia nie mnie myliły. „Ostatnia noc w Tremore Beach” okazała się świetną lekturą, która z miejsca wciągnęła mnie w wir wydarzeń.
Od samego początku widać, że historia rozwija się według wcześniej ustalonego planu. Autor zapewnił czytelnikowi dobre wprowadzenie w klimat, powoli zagłębia nas w życiorys głównego bohatera (przy czym nie robi tego w sposób przesadzony). Dlatego na początku wydaje nam się, że na kulminację trzeba nam będzie sporo wyczekać. Jednocześnie można odnieść wrażenie, że za moment coś się stanie. I proszę, po kilku stronach następuje pierwszy ważny epizod, akcja z miejsca nabiera tempa, a kolejne wydarzenia podsycają w nas zaintrygowanie i nerwowe oczekiwanie, jak sytuacja się rozwinie. Muszę przyznać, że Santiago bardzo umiejętnie buduje napięcie. Wystarczy jedno zajście i czytelnik zmuszony jest do skończenia lektury mimo wszystko. Już nie wspomnę o podekscytowaniu, które temu towarzyszy. Nie sposób przerwać lekturę w jakimkolwiek momencie.
Na pochwałę zasługuje również fakt, iż autor pisze bardzo obrazowo. Czytając tę historię, mamy wrażenie, jakbyśmy oglądali dobre kino grozy. Często bywa tak, że musimy być dobrze skupieni, by wyobrazić sobie bohaterów i akcję, jaka się rozgrywa. Tutaj wszystko można z łatwością odtworzyć w swojej głowie – szum fal, dźwięki burzy, krople deszczu stukające w parapet, a nawet wygląd miasteczka, domów, każdego bohatera. Dzięki temu książkę czyta się z podwójną przyjemnością – nie dość, że intrygująca akcja niesamowicie wciąga, to jeszcze możemy poczuć na własnej skórze ten dreszcz emocji i ze swobodą doznać to, czego doświadcza główny bohater.
Jedynym moim zastrzeżeniem co do lektury jest to, że zbyt szybko się skończyła. I, niestety, miałam wrażenie, jakby finał okazał się zbyt prosty. Znowu. Oczekiwałam, że nasz bohater, Peter Harper, będzie miał trudniejsze przeszkody do pokonania. Tymczasem rozwiązania okazały się nieco banalne i trochę gryzły się z jego wcześniejszymi krwawymi wizjami, które zwiastowały emocjonujące zakończenie. Obyło się bez fajerwerk, ale na szczęście w umiarkowanie dobrym stylu.
I chociaż znów przyczepiłam się do końcówki, całość mogę ocenić bardzo dobrze. „Ostatnia noc w Tremore Beach” okazała się lekturą świetnie skonstruowaną – dobrze przemyślaną i ciekawie napisaną. Sporo akcji (w dobrym tempie), mnóstwo napięcia (które systematycznie wzrasta), a przede wszystkim duża dawka mrożących krew w żyłach wydarzeń (można poczuć ciarki na plecach). Wciąga od samego początku i do samego końca nie odpuszcza. Mówiąc w skrócie: kawał dobrego i mocno realistycznego thrillera. Polecam!