Stracić bliską osobę w najmniej oczekiwanym momencie to jedno. Ale jak poradzić sobie później? Czy żałoba ma trwać wiecznie? Jak zrobić krok do przodu, by znów żyć jak dawniej? Czy w ogóle jest to możliwe? Caren Lissner w swej książce porusza bardzo ważną kwestię: czy jesteśmy w stanie przetrwać utratę bliskiej osoby? Na przykładzie młodej Gert, która przedwcześnie została wdową, ukazuje losy młodej kobiety, próbującej pozbierać się po stracie ukochanego męża. Pojawia się mnóstwo pytań, niepewności, strachu i ciągłego rozpamiętywania. A co by było gdyby…? Czas jednak wziąć się w garść, ale to nigdy nie jest łatwe. Historia ta pokazuje, że warto jednak dać sobie drugą szansę. Bo nigdy nic nie wiadomo…
Tematyka być może wydaje się trudna. Ale, bądźmy szczerzy, od razu wiadomo, że historia zakończy się dobrze. Nie ma w tym nic złego – po trzystu stronach treści o młodej wdowie, która próbuje sobie radzić po stracie ukochanego męża, happy end jest potrzebny. I, nie powiem, załagodził nieco wizerunek powieści. Bo co trzeba powiedzieć: historia trochę się dłuży i nie wygląda tak miło, jak można się tego spodziewać. Czyta się lekko, leniwym tempem. Można z łatwością zatracić się w fabule. Dodam, że momentami można się wciągnąć. Ale po pewnym czasie poczułam, że zachowanie bohaterek i to ciągłe „co by było gdyby…” staje się nieco denerwujące. Liczyłam na spokojny obyczaj, co na początku otrzymałam, jednak z każdym kolejnym rozdziałem miałam ochotę odłożyć książkę na bok. Przyjaciółki Gert i ich zasady randkowania, a także szczególnie zachowanie jednej z nich – Eriki – z czasem robiło się coraz bardziej irytujące. I gdyby to zostało ujęte w trochę bardziej zgrabny sposób, gdyby autorka okroiła nieco książkę z tych męczących (niedojrzałych wręcz) dialogów, to wtedy historia zyskałaby na lekkości i jestem pewna, że dużo łatwiej i przyjemniej by się ją odbierało.
Nie ma co jednak spisywać całej książki na straty. W sporej mierze bardzo mi się podobała, a w szczególności wątek Gert, która tworzy nową relację z mężczyzną. Autorka poświęciła dużo uwagi rozmyślaniom głównej bohaterki na temat jej zmarłego męża, ciągłemu porównywaniu i gdybaniu… Ale dzięki Bogu nie zapomniała o istotnym fakcie – o zasłużonym szczęściu. Właśnie w tych momentach, gdy Gert uczy się na nowo otwierać na miłość i druga osobę, wypływa z tej książki to, co najlepsze: szczere i piękne uczucia. Widać wyraźnie, że relacje między bohaterami nie są wymuszone, w żaden sposób nie przesadzone ani wyidealizowane. A to w romansach lubię najbardziej.
A gdyby tak wyrzucić sporą część rozmów z przyjaciółkami, ich zasady randkowania i pozostawić resztę – być może wtedy historia wyglądałaby wręcz świetnie. Bez zbędnego gadania i przesadzonych reakcji. „Druga runda” to dobra książka, jednak z lekka przegadana i momentami nawet infantylna. Ale co muszę zaznaczyć: do wątku romansowego nie można się przyczepić. To właśnie dzięki niemu udało mi się dokończyć historię i na zakończenie nawet się uśmiechnąć. Bo choć czytało się lekko i przyjemnie, niektóre sytuacje potrafiły irytować. A dzięki ładnie opisanemu uczuciu, dobrze zbudowanej relacji historia zyskała zupełnie innego wyglądu. Czy polecam? Może nie gorąco. Ale z pewnością warto przeczytać ją chociażby dla uczucia, które napawa przyjemnym ciepłem i nadzieją.