Zawsze podobały mi się prace obu pisarzy, ponieważ często są inspirowane twórczością Mastertona, do którego mam wyjątkową słabość. Niestety z bólem serca stwierdzam, że "Miasteczko" to dla mnie czytelnicze rozczarowanie, o którym przykro mi pisać, tym bardziej że książka zdobyła statuetkę Złotego Kościeja na najlepszy horror roku 2015.
Marcin Lanowicz jest pisarzem, któremu dokucza niemoc twórcza, m.in. dlatego postanowił wyjechać z żoną do Morwan, spokojnego i niewielkiego miasteczka w warmińsko-mazurskim. W tej oazie zieleni planuje odpocząć i pozbierać myśli. Niestety już na początku pojawiają się schody i to niemałe. Marcinowi ukazuje się duch zmarłego brata, który przestrzega go przed wyjazdem, ale co tam duch... Marcin pakuje walizki i kierując się prowizoryczna mapką, rusza w drogę. Morwany okazują się cudownym miejscem, istnym rajem, którego obraz psują przygaszeni i niedostępni mieszkańcy. Najbardziej intrygujące pozostają trzy siostry - wysokie, chude i blade - od których wzroku cierpnie skóra. Zdecydowanie jest coś nie tak, ale ani Marcin, ani jego żona nie dopuszczają do siebie myśli, że stali się zakładnikami owych przedziwnych, a tak naprawdę krwiożerczych i srodze napalonych bladolicych sióstr.
Bardzo lubię historie z motywem zaklętej wsi pośrodku lasu. Dzika przyroda wybitnie mocno działa na moją wyobraźnię, ale co z tego, skoro "Miasteczko" to nic innego, jak opowieść zawierająca multum elementów charakterystycznych dla tego typu powieści. Dlatego zawsze jesteśmy o krok przed bohaterami, wiemy - czy też możemy przypuszczać - jak potoczą się ich losy, wróć - kłamię, zapewne nie można się spodziewać odstręczających opisów erotycznych ekscesów "słowiańskich siostrzyczek", które nie gardzą żadnym rodzajem seksu, a najlepiej gdy okraszony jest krwią i fekaliami. I nie chodzi o to, że nie wiem jak smakuje hardcor horror, notabene niektóre sceny przypominały mi "Sukkuba" Edwarda Lee, ale u niego miały one jakiś sens. W przypadku "Miasteczka" wygibasy i fantazja krwiożerczych mar są słabą próbą przedstawienia "urody" diabolicznych nimfomanek. Irytował mnie również brak harmonijnego połączenia miedzy fragmentami cechującymi się dużym wyciszeniem a scenami gore. W moim odczuciu spora część tej książki to historia obyczajowa, w której mocne, obrzydliwe sceny są jakimś nieporozumieniem. Do szału doprowadzali mnie też bohaterowie ślepi i głusi na otoczenie. Rozumiem, że współczesnemu człowiekowi trudno zaakceptować niewyjaśnione zjawiska, ale nawet idiota przeżywając i widząc to, co bohaterowie, dopuściłby do siebie myśl, że coś jest na rzeczy. Zastanawia mnie też wątek prywatnego detektywa Flisa, który poszukując żony klienta, trafił do Morwan, ponieważ motyw ten nie wpływa na rozwój wydarzeń, nie licząc tego, że detektyw jako jedyny wykazywał się w miarę trzeźwą oceną sytuacji oraz miał bardzo słaby pęcherz i... zwieracz.
"Macie jakieś gacie na przebranie? - zapytał Flis - Przez te zmory znowu się zesrałem."
Teoretycznie pomysł na książkę był ciekawy, ale upakowano w tej powieści wszystko co możliwe, począwszy od koszmarów i duchów aż po jezioro krwi, a także zbiorowe lesbijskie i kazirodcze gwałty. Na dodatek historię przedstawiono nieciekawie, tempo szwankowało, wydarzeniom było brak logiki, a bohaterowie to niesympatyczni i bezmyślni osobnicy. Jednak żeby nie wyjść na malkontenta, to zaznaczę, że wyjątkowo ciekawie wypadły fragmenty z pamiętnika i koncepcja słowiańskiego mitu. Rozumiem, że obaj panowie mają zamiłowanie do horroru klasy B, zresztą ja również, ale po tak doświadczonych autorach spodziewałabym się ambitniejszej historii. Mimo że książka nie spodobała mi się, to nie napiszę, że należy jej unikać, gdyż horror to specyficzny gatunek, dlatego jak jesteście odważni albo ciekawi, to ryzykujcie.