Marcowe fiołki rozpoczynają cykl powieści o prywatnym detektywie Bernhardzie „Bernim” Güntherze. Bohaterze na tyle ciekawym, że żyjącym w nazistowskich Niemczech. Nie trzeba być wybitnym historykiem żeby wiedzieć jak wyglądała sytuacja w Ojczyźnie Geothego i Kanta w latach trzydziestych XX wieku. Philip Kerr zdążył napisać trzynaście części cyklu, których fabuła rozciąga się na kilkanaście lat, gwoli ścisłości dostajemy więc nie tylko III Rzeszę, ale Niemcy tuż po wojnie. W zasadzie każdy tom da się czytać jako osobną powieść, chociaż odpowiedzialne za wydawanie Kerra w Polsce wydawnictwo W.A.B. przyjęło dość dziwną strategię. Najpierw wypuściło na rynek trzy pierwsze części, a potem przeskoczyło na część ósmą i dziewiątą. Nie wiem czy wynikało to z jakiś problemów z pozyskaniem licencji czy było takim widzimisię wydawnictwa, jednak dobrze byłoby kiedyś zobaczyć polskie wydanie całego cyklu.
Powieści o Güntherze zaliczają się do tak zwanego czarnego kryminału. Pisarzem, który w szczególności spopularyzował ten gatunek i wyznaczył wiele funkcjonujących w jego w obrębie trendów jest Raymond Chandler. To on stworzył postać prywatnego detektywa - twardego i cynicznego bohatera, aczkolwiek nie pozbawionego pewnych zasad moralnych i po swojemu pojmowanego honoru. Świat po którym porusza się jest brudny, mroczny, zepsuty, zdeprawowany. Można powiedzieć, że Kerr wybrał dobre miejsce dla fabuły swoich książek. Nazistowskie Niemcy, gdzie instytucja policji czy sądu staje się narzędziem w rękach chorej władzy wręcz idealnie wpisują się w schemat czarnokryminałowego zdeprawowanego świata.
Marcowe fiołki przenoszą nas do Berlina 1936 roku. Miasto przygotowuje się do sierpniowych igrzysk olimpijskich. W ramach przygotowań funkcjonariusze SA zdejmują gabloty ze Stürmerem żeby zagraniczni goście przypadkiem nie zobaczyli antysemickich karykatur. Niemcy to przecież taki cywilizowany naród. Nie pozwolą cudzoziemcom szkalować dobrego imienia Rzeszy i opowiadać w swoim krajach jakiś kłamstw o tym, że w Rzeszy trwa nagonka na Żydów. Nasz bohater trzyma się z dala od zamieszania z igrzyskami, bardziej niż impreza sportowa interesuje go zdobywanie funduszy na kolejny miesiąc życia. Będąc prywatnym detektywem dostaje zlecenia od klientów polegające przeważnie na szukaniu tajemniczo zaginionych krewnych najczęściej żydowskiego pochodzenia. Cóż, nastały takie czasy, że Żydzi nagle znikają i jeśli dają się odnaleźć to okazują się być już martwi albo celowo ukrywają się przed kimś lub przed czymś. Bernhard nie narzeka na brak roboty chociaż zaszaleć za zarobione pieniądze też nie bardzo może. Na horyzoncie pojawia się szansa na większy zarobek kiedy zatrudnia go bogaty przemysłowiec. Nowy pracodawca nie domaga się odnalezienia zaginionego krewniaka, lecz wyjaśnienia zagadkowej śmierci swojej córki i zięcia. Małżeństwo oficjalnie zginęło w pożarze jednak istnieją dowody wskazujące na to, że ktoś celowo wzniecił ogień, by pozbyć się śladów morderstwa. Herr Six w dodatku martwi się, że skradziona przez mordercę rodowa biżuteria dostanie się w ręce rządu jako że jego zięć nie tylko sympatyzował z nazistami, ale także przynależał do narodowosocjalistycznej partii i zapisał jej w testamencie cały majątek z rzeczoną biżuterią. Takich jak on ludzi oczarowanych nazistowską ideologią oraz skuszonych możliwością zrobienia szybkiej kariery zwykło nazywać się „Marcowymi fiołkami” jako, że zaczęli wstępować do NSDAP dopiero po marcowym zwycięstwie Hitlera w wyborach. Tak się składa, że teść martwego „fiołka” niekoniecznie podziela jego poglądy polityczne. Woli żeby własność rodziny wróciła do rodzinnego sejfu niż dostała się w łapy nazistów. Oczekuje od Bernharda, że ten nie tylko złapie mordercę, ale odzyska i dyskretnie zwróci mu biżuterię. Detektywa czeka proste a jednocześnie trudne zadanie. Im dłużej prowadzi dochodzenie tym większego przeświadczenia nabiera, że cała ta historia jest grubymi nićmi szyta. A gdy w śledztwo zaczynają mieszać się ważne osobistości z rządu już wie, że cała sprawa ma swoje drugie albo i trzecie dno.
W poszukiwaniu śladów zbrodni bohater wędruje po różnych zakątkach Berlina, a nawet trafia do obozu koncentracyjnego w Dachau. Kerr nie bawi się w rozwlekłe opisy miejsc, które odwiedza Bernie. Skupia się na budowaniu intrygi oraz atmosfery miasta z lat trzydziestych. Trzeba przyznać, że wychodzi mu to nieźle. Fani Krajewskiego i klimatów retro raczej nie poczują się Marcowymi fiołkami rozczarowani. Toczące się w Berlinie życie obserwujemy z perspektywy głównego bohatera, który często w gorzko – sarkastyczny komentuje nastające w stolicy porządki. Dostajemy sporo scenek w których zwykli obywatele zajmują się swoimi codziennymi sprawami albo spotykają się w kawiarenkach, na placach trwają uroczyste pochody, gdzieś tam wisi sobie tabliczka z informacją „Żydom wstęp wzbroniony”, pozbawieni pracy Żydzi sprzedają kosztowności jubilerom, którzy oszukują ich na potęgę, zaś po zmierzchu na ulice wychodzą handlarze narkotyków i innych nielegalnych środków. Bernie dostrzega również, że społeczeństwo jest coraz bardziej zmuszane do podporządkowania się ideologii nazistowskiej, lecz podobnie jak setki jego rodaków nie robi wiele dla stanowczo sprzeciwić się zachodzącym zmianom. Bierność wobec reżimu, strach wobec tajnej policji, która w imię zwalczania oporu może robić praktycznie wszystko są jednym z wyraźniej zaznaczonych i przygnębiających elementów obyczajowych także obecnych w tym kryminale.
Jednak Bernie tak jak przystało na bohatera czarnego kryminału zachowuje w sobie tą odrobinę przyzwoitości oraz poczucia sprawiedliwości. Jak bardzo nie jest mu po drodze z hitlerowską władzą świadczy chociażby to, że porzucił pracę w policji kryminalnej, która jego zdaniem stała się za bardzo upolityczniona. Aż chciałoby się dodać, że dla porządnego człowieka to bardzo dobry powód do odejścia ze z służby biorąc pod uwagę, że jeszcze w tym samym roku policja kryminalna została połączona z Gestapo.
Główny bohater głównym bohaterem, ale oprócz niego przez strony przewija się cała plejada postaci pobocznych. Dowiadujemy się o nich tyle ile zdołał dowiedzieć się o nich Bernhard – taki urok narracji pierwszoosobowej. Pomimo ograniczeń jakie narzucę ten typ narracji Kerr dał sobie radę. Całkiem zgrabnie nakreślił sylwetki co ważniejszych bohaterów z drugiego planu i wypadają oni bardziej przekonująco, widać, że odróżniają się czymś od siebie, a nie zlewają w jedną wielką masę. A ponieważ wszystko dzieje się w historycznych realiach obok postaci fikcyjnych pojawiają się od czasu do czasu postacie historyczne – w prowadzonych przez bohaterów rozmowach lub we własnej osobie.
Marcowe fiołki to przyzwoicie napisany kryminał będący swoistym hołdem dla takich pisarzy jak Chandler czy Macdonald. Tak jak sobie powiedzieliśmy wielbiciele twórczości Krajewskiego także powinni być usatysfakcjonowani spotkaniem z Bernhardem. Otrzymujemy tutaj wszystko czego można oczekiwać od czarnego kryminału – zgorzkniałego i doświadczonego życiowo detektywa kierujący się własnymi zasadami, miasto w którym panuje korupcja i bezprawie oraz dobrze przemyślana intryga. A także ten niepowtarzalne klimaty retro i filmów noir.