„Od razu odszukała go w tłumie – jego ciemne włosy i czarny płaszcz odcinały się na tle białego śniegu. Słowa matki rozbrzmiewały jej w uszach. Zastanawiała się, czy źle by się to dla niej skończyło, gdyby wyszła za mąż z miłości, skoro jej matka tego nie zrobiła; gdyby ona sama doświadczyła większego uczucia niż jej matka kiedykolwiek w życiu.”
Czerwony Kapturek to bajka znana zapewne wszystkim: dzieciom, jak i tym nieco starszym. Opowieść o dziewczynce, która uratowała babcię, została już zekranizowana i zinterpretowana na tysiące różnych sposobów. Co jednak stałoby się, gdybyśmy zamiast wilka wcisnęli do tej historyjki… Wilkołaka?
Jakiś czas temu zaginęła Lucy, starsza siostra młodziutkiej Valerie. Została pożarta przez Wilka. Od tego czasu dziewczynę spotykają same problemy. Na wioskę coraz częściej napada krwiożerczy potwór, Valerie zakochuje się w chłopaku, z którym nie może być, bo zostaje już (dla dobra rodziny) przeznaczona innemu. No i ciągniemy tą akcję dość długo. Bo serio, dopiero koło jakieś dwusetnej strony zaczęłam się wciągać w opowieść.
Cóż, Valerie niezmiernie mnie irytowała. Jej charakter, sposób bycia i postrzegania świata. Co jednak było najlepsze to to, że te cechy nie zniechęcały mnie do odłożenia lektury. Czasami czytałam ją tylko po to, żeby zobaczyć, kiedy ta dziewczyna w końcu zmądrzeje i się ogarnie.
Choć od początku wiemy, o czym będzie książka (bo podejrzewam, że przeczytaliście opis z tyłu okładki), nie domyślamy się od razu, który z bohaterów jest wilkołakiem, za co daje duży plus. Bo jest nim jeden albo drugi. Albo obydwaj. Albo żaden. Bo męskie role, na których skupimy się najbardziej to kowal, Henry i drwal, Peter. Tak, dość ludowa opowieść, arystokracji tu nie będzie, przez pierwsze 100 stron dowiemy się, jak to ciężko żyje się na takim odludziu. Początkowo obydwaj wydali mi się dość… Nijacy. Na szczęście, pod koniec, ich charaktery zostały nieco ubarwione.
Narrator, chociaż trzecioosobowy, przekazuje nam myśli dziewczyny w bardzo inteligentny, poważny, czasem wręcz metaforyczny sposób. Jakby nie patrzeć, niektóre z nich za nic nie pasuję do małej dziewczynki.
„Dziewczyna…” nie była zła. Dość oryginalna (tak, jest tu temat wilkołaków, ale jego postać jako taka pojawia się na ostatnich stronach). Fabuła naprawdę fajna. Jednak rozpraszało mnie to ciągłe opisywanie rzeczy nieistotnych, takich jak natura czy porównywanie życia to fragmentów przyrody, zamiast np. rozwinąć akcję. Hiperbolizacja, metafory i dziwne myśli głównej bohaterki skutecznie zasłaniały jakiekolwiek wydarzenia.
Przyznam szczerze, że bałam się zacząć czytać „Dziewczynę…”. Obawiałam się, że będzie to kolejna kiepska książka, o której zrobiło się głośno dzięki niezłej ekranizacji. Jednak myliłam się. Czegoś więcej na temat produkcji dowiecie się z wprowadzenia napisanego przez reżyserkę Zmierzchu. Bo dobrze wiedzieć, że scenariusz pojawił się przed książką, co zdarza się dość rzadko. A film? Czyim był pomysłem? Leonarda DiCaprio.
Podsumowując: To właśnie reżyser, scenarzysta a nawet oświetleniowiec dostaliby ode mnie nagrodę za naprawdę dobry film i pomysł. Bo książka, pomijając zakończenie, kompletnie do mnie nie przemówiła.
„ – Jednak jeżeli to ty jesteś Wilkiem to odrąbię ci łeb i nasikam do środka.
- A ja zrobię to samo tobie. Z rozkoszą.
- Uczciwy układ.”
Dziewczyna w czerwonej pelerynie
Red Riding Hood
Sarah Blakley-Cartwright
Galeria Książki
2011