Nic co dzieje się w świecie, nie dzieje się w próżni. Wszystko ma swoją przyczynę, tylko czasem możemy sobie nie zdawać z niej sprawy. Tak przynajmniej twierdzą zwolennicy teorii spiskowych, których popularność w dobie zaawansowanych technologii budzić może nie tylko zdziwienie, lecz także przerażenie. Bo czegóż to ludzie nie wymyślą? Według badań przeprowadzonych przez Scripps Howard News Service, we współpracy z Ohio University, 36 proc. respondentów uważa, że za atakiem terrorystycznym z 11 września 2001 r., stali agenci amerykańskich władz federalnych, a ich celem było przygotowanie gruntu pod planowany atak USA na Irak. Podobne badania ankietowe ujawniły już wcześniej, że około 80 proc. Amerykanów nie wierzy, że Lee Harvey Oswald w pojedynkę zamordował prezydenta Johna Kennedy’ego. Kennedy nie miał szans, w spisku miało uczestniczyć bowiem ok. 30 potężnych grup interesów, wśród nich włoska mafia, CIA, wiceprezydent, nie wspominając o agentach Kremla. Ponad 40 proc. społeczeństwa jest przekonane, że rząd federalny ukrywa prawdę na temat lądowania kosmitów na Ziemi, a może nawet jest przez nich kontrolowany. Lecz wszystkie te teorie rozmijają się z prawdą, bowiem w rzeczywistości ani zburzenie wież WTC 11 września ani wojna z Irakiem nie były sprawką agentów federalnych, lecz tajemnego bractwa zwanego Wilkami Fenrydera. Taką hipotezę przynajmniej przedstawia francuski autor Alec Covin w swej książce.
Stanley Holder jest wziętym pisarzem powieści grozy. Ale jest także człowiekiem doświadczonym przez los. Page, jego jedyna ukochana córka została zamordowana na jego oczach. Wobec bezradności policji uznającej śmierć dziecka za samobójstwo, Holder postanawia sam rozwikłać zagadkę morderstwa Page. Zwabiony przez tajemniczego nieznajomego do małego miasteczka Tusitala, dowiaduje się, że na krótko przed jego przybyciem na miejscowej pływalni doszło do masakry dzieci. Policja obwinia prowadzącego zajęcia z dziećmi instruktora, lecz ten twierdzi, że rzezi dokonał…rekin. Nikt nie wierzy w takie wyjaśnienia, lecz Holder jest gotów uwierzyć. W końcu jego córkę zamordowała psychicznie chora wielbicielka pisarza, której ciało od wielu lat spoczywało …na cmentarzu. Holder zatrzymuje się w pensjonacie prowadzonym przez Baldwinów. Ich kilkuletni syn, Scotty, był jedynym, który bez widocznego uszczerbku, przeżył masakrę. Ale jakaś potężna i zła siła nadal poluje na chłopca. Pisarz wie, że to jego wina. Zupełnie nieopatrznie w jedynym z wywiadów wspomniał o pewnej mrocznej tajemnicy, którą podzieliła się z nim jego baka, Rose. Rose, gdy była dzieckiem oraz jej dwaj koledzy, zobaczyli coś, czego nie powinni byli zobaczyć. Widzieli sprawcę potężnego pożaru, których pochłonął najznamienitszych przedstawicieli stanu Luizjana. Zobaczyli Charliego McNeice. Jednego z Wilków Fenrydera.
Wciąż nie mogę uwierzyć, że tę historię o sporym potencjale młody francuski psiarz wykorzystał ledwie w kilku procentach. Resztę niestety zmarnował. Zmarnował ją przede wszystkim przez złe proporcje oraz momentami irytujący styl. Nie wiem czy Covin miał ambicję stworzenia zbiorowego portretu małomiasteczkowej społeczności, lecz wiem, że powołał na kartach swej powieści cały tłum postaci, z których więcej niż połowę mógł sobie podarować. Zwłaszcza, że szczegółowo opisuje ich charaktery i życie wewnętrzne, mimo że wiele z nich pojawia się na chwilę lub szybko kończy swój żywot (kasjerka Rita). Wiem też, ze przez wiele wątków pobocznych, to co mogło być w „Wilkach Fenrydera” najbardziej interesujące, czyli zmagania z potężnym i niebezpiecznym Charliem McNeice rozłazi się w szwach jak guma w starych gaciach. Powieść jest przegadana, nic więc dziwnego, że akcja często przystaje, tempo siada, a na sceny grozy trzeba czekać po kilkadziesiąt stron. Żeby chociaż ten trud w stworzeniu zbiorowego portretu się opłacał. Ale nic z tego. Otrzymujemy zestaw typowych, konwencjonalnych postaci.
No i jest jeszcze styl. Na pozór nie ma się czego przyczepić. Ksiązka jest napisana sprawnie, momentami nawet elokwentnie jednak z jakiegoś nie zrozumiałego pisarz stara się nadać swej powieści lekki, dowcipny a nawet rzecz by można „wyluzowany” styl. Pomijam fakt, że w historii, w której tak ważną rolę odgrywa strach i w której autorowi zależy aby przynajmniej część tego strachu zaszczepić czytelnikowi,„wyluzowany” ton opowiadania ma się tak, jak pięść do oka. Zamiast lekkości mamy toporną sztuczność, bo zderzenie ambicji napisania przerażającej powieści i dowcipnego jej opisu kompletnie Covicowi się nie udaje. Drażni również wątek rodziny Baldwinów a zwłaszcza sposób w jaki traktują swoje dziecko. Rodzice zachowuje się jak idioci, rozpieszczają syna w tak daleko idący sposób, ze gdyby nawet nie przytrafiło mu się to co się przytrafiło, to w dorosłym życiu wyrosłaby z niego życiowa kaleka. Wiadomo, że rodzice kochają dzieci, lecz nawet w rodzicielskiej miłości wskazany jest umiar. A przynajmniej takie ich przedstawienie by ich rodzicielska miłość nie irytowała czytelnika.
Powieść Covina to próba połączenie thrillera z horrorem i powieścią obyczajową. Nas najbardziej w tym zestawie interesują elementy grozy. Właściwie pod tym względem jest okej. Opisy są szczegółowe, krwawe. Tylko szkoda, że nie jest ich zbyt wiele i zbyt natarczywie kojarzą się z dokonaniami Kinga i Koontza. A kopia jak to kopia, nigdy nie dorówna oryginałowi.
Najgorszą wadą „Wilków Fenrydera” jest jednak co innego. Covin, który chętnie przyrównuje swoją twórczość do Mistrza z Maine , stara się pogodzić realizm i psychologię postaci z czystą fantastyką. Lecz kiedy King czyni to większości w sposób udany, a nawet rewelacyjny, u Covina zgrzyta na całej linii. Francuski pisarz wpadł może nie na oryginalny, ale chwytliwy pomysł by wyposażyć członków sekty Wilków Fenrydera w zdolność materializowania najskrytszych lęków ludzi i obracania ich przeciwko nim. Lecz okazuje się, ze cała moc skrywa się w magicznej rękawiczce. Taka groźna broń w rękach osób, których wystarczy pozbawić …rękawiczki? Albo generał Fenryder z czasów wojny secesyjnej. Okrutnie zabity odzyskuje życie z pomocą magicznego sarkofagu, w którym jego ciało musi spoczywać. Czym jest sarkofag, skąd się wziął? Nie dowiadujemy się tego, musimy uwierzyć na słowo, że sarkofag jest cudowny i może przywracać życie. Swoją drogą jakie to niepraktyczne schronienie. Nieziszczalny generał, stylizowany na władcę ciemności, uzależniony od tragarzy? Z ksiązki dowiadujemy się także, że wyznawcy Fenrydera maczali palce w dojściu Hitlera do władzy, inwazji na Polskę, a nawet 11 września 2000 r. i wojnie w Iraku. Ale żeby chociaż jakaś nieśmiała próba uprawdopodobnienia. A gdzie tam! Znów musimy wierzyć na słowo.
Sporo wątpliwości budzi także najważniejszy w powieści wątek zemsty Wilków na przypadkowych świadkach pożaru posiadłości McNeice`ów oraz na nazbyt gadatliwym Stanleyu Holderze. Dlaczego Wilki bawią się ze swoimi ofiarami i w ramach tej zabawy zabijają niewinne osoby. W książce uzasadnia się to pragnieniem pokazania mocy Wilków. Ale czy spalenie jednym spojrzeniem wielkiej posiadłości ze setką osób nie jest przekonującym argumentem na rzecz tej mocy? Oczywiście takie są wymogi konwencji. W slasherach morderca bez problemu mógłby za jednym razem zabić wszystkich, lecz wtedy film trwałby kilkanaście minut. Podobnie z książką. Lecz kiedy sztuczność takiego rozciągania w czasie pojedynku między głównymi adwersarzami kłuje w oczy, to znaczy, że autor coś schrzanił.
Nie ma sensu dalej się pastwić nad tę książką, bo całkiem możliwe, ze znajdą się czytelnicy, którym przymkniecie oka na wszelkie jej niedoskonałości nie będzie sprawiać bólu i polubią tę opowieść. Coś zresztą musi być na rzeczy bowiem Covin napisał jeszcze dwie powieści kontynuujące historię Wilków Fenrydera. Ja jakoś nie jestem zainteresowany.
ps. Dane, które podaje we wstepie pochodzą ze strony:
http://www.meritum-news.com/KULTURA/?p=106