I po co było to mataczenie? Po co było wypisywać na okładce, że to „hipnotyzująca powieść kryminalna”? Żeby książka lepiej się sprzedawała? Że niby czytelnik się nie zorientuje i da sobie wcisnąć każdy kit?
Gdybym miała oceniać tę książkę w kategorii literatury pięknej, zauważyłabym pewnie sporo pozytywów. Pochwała należy się przede wszystkim za rzetelny obraz przedwojennego Lwowa i powojennej rzeczywistości przesiedleńców doprowadzony do czasów stanu wojennego. Widać, że autor zna temat „z pierwszej ręki” lub włożył solidną pracę w dokumentację, bo wiedza którą dysponuje jest znacznie szersza, niż to co proponuje wujek Google.
Ciekawa jest też narracja jednego z głównych bohaterów prowadzona w konwencji – no dobrze, użyję tego sformułowania, chociaż mam świadomość, że to trochę na wyrost – realizmu magicznego. Narrator jest kaleką z garbem w postaci skrzydeł, widzi duchy i anioły, sam jednak, mimo skrzydeł, aniołem się nie czując. O dziwo, i na szczęście te mistyczne wtręty nie ocierają się o kicz i są całkiem akceptowalne, ponieważ autor prowadzi anielską narrację z dystansem i poczuciem humoru. Babcia – duch – nie dość, że mówi po czesku, to jeszcze wywołuje efekt prószących jak śnieg drobinek w środku lata. – Często mam łupież – tłumaczy się z tego z wdziękiem. Albo para zesłanych na ziemię Aniołów Stróżów nachodząca bohatera, by dowiedzieć się, jak sobie radzić z objawieniami w komunistycznej rzeczywistości. Albo duch w roli wariografu w czasie przesłuchania. Wszystko to zabawne i byłoby zaletą w przypadku literatury pięknej. Wtedy nie przeszkadzałaby też może chaotyczna narracja (raz chronologiczna, raz nie, bez uzasadnienia dramaturgicznego), bo można by to zapisać na karb artystycznej wizji.
Autor (a może jego wydawca) twierdzi jednak, że napisał kryminał. I wtedy wszystko to, co przed chwilą pochwaliłam staje się wadą, nie zaletą. Książka zupełnie pozbawiona jest dramaturgii. Na początku wprawdzie pojawia się trup, ale potem ten najważniejszy przecież w kryminale wątek – poszukiwanie mordercy – traktowany jest po macoszemu. Pojawia się, kiedy akurat autor sobie o nim przypomni, czasami tak późno, że jeśli odłożyło się książkę na parę dni (a nie jest to powieść, którą się czyta jednym tchem), to potem trudno sobie przypomnieć, o co wcześniej chodziło.
Autor na samym początku wprowadza tak wiele nowych postaci i wątków, że trudno jest za wszystkimi nadążyć. Zwłaszcza, że postaci te szybko znikają, a kiedy pojawiają się po długiej, długiej przerwie pod koniec powieści, trzeba naprawdę włożyć wiele wysiłku, żeby zorientować się, kto był kim.
W powieści kryminalnej cały ogromny wątek z aniołami i duchami nie broni się wcale. Jest obcym ciałem, opóźnia akcję, przeszkadza.
Wyjaśnienie – kto zabił nie daje żadnej satysfakcji, bo przez cały czas mamy wrażenie, że jest to rzecz zupełnie nieistotna dla autora, dla samej treści, że o co innego chodzi. Czyli cały ten kryminał – to jedna wielka ściema. I nic nie pomoże tłumaczenie, że to kryminał „nietypowy”.
Trochę mi żal autora, że dał się obuć w takie buty. Ducha babci naprawdę polubiłam.