Isabel Allende W samym środku zimy, idąc za trochę za ciosem, bo tegoroczna zima niejednemu dała w kość, zmuszając choćby do regularnego odśnieżania obejścia albo samochodu, ekwilibrystycznego poruszania się po oblodzonych chodnikach i ulicach, szczególnej dbałości o akumulator czy też spędzając sen z powiek, gdzie tu by na już kupić sanki, zanim stopi się ostatni śnieg, sięgnęłam po kupioną już jakiś czas temu książkę, której tytuł idealnie oddaje aurę, z jaką w tym roku, po wielu latach zimowego niebytu, mieliśmy do czynienia. To moje drugie, po Długim płatku morza, spotkanie z twórczością autorki, no może drugie i pół, bo zekranizowany Dom duchów, miałam okazję oglądać i muszę przyznać, że czuję się wywiedziona przez autorkę w pole. Dlaczego? Postaram się wyjaśnić.
W samym środku zimy ma bardzo interesujący początek. Dwójkę mieszkających w jednym z nowojorskich budynków bohaterów, pracującą od jakiegoś czasu w Centrum Studiów Latynoamerykańskich i Karaibskich, przybyłą z Chile Lucię oraz jej przełożonego z Uniwersytetu Nowojorskiego Richarda, poznajemy w chwili, kiedy zaraz świętach Bożego Narodzenia następuje nagłe załamanie pogody. Doskwierający mróz i śnieżyce dają się wszystkim we znaki. Pewnego dnia Richard staje się uczestnikiem, wydawałoby się niewinnej, stłuczki z prowadzącą drugi samochód młodą Gwatemalką Evelyn. Od tego momentu dalsze losy tej trójki zostaną ze sobą połączone za sprawą przewożonego w samochodzie Evelyn, zawiniętego w dywan ciała kobiety.
Ich zakrawające trochę o absurd perypetie związane z pozbyciem się ciała to tylko jedna z opowieści, ponieważ autorka nie serwuje czytelnikowi tylko kryminalnej historii. Opisując wcześniejsze życie tej trójki, sięga po problematykę uchodźctwa i emigracji, działających w Ameryce Południowej narkotykowych gangów, powraca po raz kolejny do trudnej historii Chile czy szeroko pojętego zmagania się człowieka ze swoim życiem.
To akurat żonglowanie kilkoma nawiązującymi do przeszłości bohaterów opowieściami, jest chyba najciekawszym momentem powieści. Połączenie jednak wcześniejszych losów bohaterów z sytuacją, w której wyruszają w podróż w celu pozbycia się ciała, stanowi dla mnie spore zaskoczenie. Także budowaną ilością, z pozoru nic nie znaczących i nie wyjaśniających motywów postępowania bohaterów, wątków, w które autorka postanawia zaangażować czytelnika. Jest więc tak jakbym otrzymała dwie, a nawet cztery całkiem różne opowieści, w których przewijać się będzie sytuacja związana z problematyką uchodźctwa determinująca niejako teraźniejsze losy bohaterów, budzące się nieśmiało uczucie i...trup.
I jak zazwyczaj cenię sobie i bardzo lubię książki, których autorzy pozostawiają czytelnikowi trochę przestrzeni, prowokującej do myślenia bądź samodzielnej interpretacji, tak w tym wypadku czułam, że Isabel Allende rzuciła mnie na głęboką wodę. Choć wszystko to jest ubrane ładnie w słowa, to niestety opowiadanej przez autorkę historii nie udało mi się polubić. W poszukiwaniu pięknej, lirycznej opowieści wypada mi w końcu sięgnąć po Dom duchów.