Wpierw była "Shirley", potem "Vilette", teraz przyszedł czas na Profesora ... A za jakiś czas pewnie sięgnę po kultowe i bardzo chwalone "Dziwne losy Jane Eyre". Z pierwszą z tych angielskich powieści dość długo się docierałam. Druga była dla mnie fascynującym zapisem życia prostej nauczycielki. Z kolei przy trzeciej miałam nieodparte wrażenie déjà vu. Zanim wyjaśnię o co mi chodzi wspomnę, że każdy z tych tekstów mi się podobał. Jeden bardziej, inny mniej, ale nie mam wątpliwości co do tego, że są to książki dobre, interesujące i warte poznania. Autorka w każdej z nich nakreśliła arcyciekawe osobowości, a przy okazji poruszyła istotne problemy swojej epoki.
William Crimsworth to młody szlachcic, który utrzymywany jest przez swoich bogatych wujków. Kiedy ci proponują mu wejście w stan kapłański oraz poślubienie jednej ze swoich kuzynek, mężczyzna zrywa rodzinne stosunki. Postanawia szukać pomocy u swojego, od lat niewidzianego, brata. Edward jest wpływowym i majętnym kupcem, aczkolwiek człowiekiem niechętnie nastawionym do swojego krewnego. William przez jakiś czas dla niego pracuje, ale wrogość i brak porozumienia zmuszają bohatera do poszukiwania nowego zajęcia. Los rzuca go do Brukseli, gdzie obejmuje posadę nauczyciela języka angielskiego...
W tym momencie wrócę do mojego déjà vu. Pewne elementy fabuły oraz świata przedstawionego bez wątpienia nasuwają podobieństwo do Lucy Snowe z Vilette. Ona była nauczycielką angielskiego, On jest także nauczycielem tego samego przedmiotu. Ona nie miała żadnego majątku, on także jest biedny jak mysz kościelna. Oboje zarabiają na życie ucząc młodzież. Łączy ich również to, że żadnej z tych postaci nie potrafiłam obdarzyć sympatią. William sprawia wrażenie osoby przekonanej o swojej wyższości. Wie, że musi pracować i chce to robić. Stara się być obiektywny, ale nieustannie opisuje kontakty z innymi na podstawie ich prezencji, co stawia jego postawę pod znakiem zapytania. Tak jakby to co mieli do zaoferowania poza urodą nic nie znaczyło.
Jego podobieństwo do bohaterki Vilette jest w stanie zauważyć każdy, kto przeczytał tamtą powieść. Rożnicą jest tutaj ukazanie tych samych problemów za pomocą odmiennych punktów widzenia. Z jednej strony arystokrata bez majątku, z drugiej kobieta, której sytuacja na tamte czasy była naprawdę bardzo trudna.
Przy dwóch poprzednich powieściach autorki zdarzyło mi się wzruszyć, co ostatecznie wpłynęło na moją wysoką ocenę tych tekstów. Jednak w tym wypadku nie doznałam żadnych podobnych uczuć. Liczyłam na jakiś dramatyczny zwrot akcji, na informację, która mnie zaskoczy i sprawi, że poczuje do bohatera litość, zacznę mu współczuć. Ale nic w tym stylu nie było. Poprzednio jedno wydarzenie potrafiło sprawić, że odkładałam książkę ze świadomością dobrze spożytkowanego czasu - bo coś w głowie przecież zostanie. Jakkolwiek fabularnie autorka według mnie się nie popisała, to językowi i stylowi znów nie mam nic do zarzucenia. Bogate słownictwo, w pełni oddaje wszystko to, co wydarza się na kartach powieści.
"Profesor", mimo wszystko, jest powieścią, którą warto przeczytać. Brytyjka w interesujący sposób opisała dążenie jednostki do osiągnięcia celu, zmaganie się z przeciwnościami losu oraz walkę o prawdziwą miłość. Miłość pojawia się dopiero później. Po drodze spotykamy bohaterów nieco przesłodzonych, którzy skrywają swoje prawdziwe oblicze pod maską uśmiechu. Jedynym bohaterem, który wzbudził moją sympatię był cyniczny, ironiczny, a chwilami nawet bezczelny Hundsen. Choć jawił się jako postać na zbyt arogancka, był szczery i od początku sprzyjał głównemu bohaterowi. Złośliwość była dla niego czymś naturalnym, a każdy przejaw wyrażanej wprost sympatii odbierałam jako przerysowany element jego osobowości. Aczkolwiek świadczyło to poniekąd o tym, że ma on jakieś ludzkie uczucia.
Czy polecam? Chyba tak, ale tylko wtedy, kiedy przeczytamy już Vilette. Ja traktuję "Profesora" jako, nie koniecznie atrakcyjny, dodatek do tej powieści. Nie mam wątpliwości co do tego, że lepiej jest spędzić czas przy Vilette, która choć trudna, jest o niebo lepsza.