Najpierw skojarzenie i dwa cytaty:
„Opisy skrajnie brutalnych gwałtów, torturowanie ofiar i upodlenie kobiet. To ma być współczesny kryminał?
Jesteśmy tu brudne, brzydkie, poniżane, gwałcone i wyrzucane jak rzeczy. Jeśli bohaterka pije alkohol, w oczach bohatera "upadla się", a patrzenie na nią to "przykre doświadczenie". Jeśli postać kobieca się uśmiecha, zapewne chodzi jej tylko o seks. Jeśli seksu odmawia, określana jest mianem niechcącej dawać dupy”[1].
„– Pana książki są dość brutalne – odzywa się głos, ale Roger koncentruje wzrok na dzbanku z wodą, którą napełnia szklankę po raz trzeci lub czwarty. Słyszy te słowa często i jest to oczywiście prawda: w jego utworach są bardzo dokładnie opisane bestialskie morderstwa, sadystyczne tortury, przemoc seksualna wobec kobiet i koszmarne zanurzenia w odmętach chorego umysłu”[2].
To nie jest jakaś nowa era w literaturze, ani nawet nowa moda czy maniera. Po prostu dyktatorzy rynków książki (nie tylko w Polsce) wypatrzyli niszę, zapewne nawet nie tak małe grono odbiorców, którzy wcześniej nie byli albo rzadko bywali adresatami, powieści specjalnie dla nich pisanych, ich specyficzne potrzeby realizujących. Nie wiem, czy ta grupa docelowa ma jakąkolwiek nazwę, ale jej członków poznać jest bardzo łatwo – to ci, którzy godzinami, mimo deszczu, sterczą z wypiekami na twarzach i błyskiem w oku w miejscach wypadków i katastrof. Mają nadzieję zobaczyć trupa, urwaną kończynę lub przynajmniej ślady krwi. Wywołuje to w nich uczucie obrzydzenia i jednocześnie jakiejś dziwnej, chorej fascynacji.
Tego typu powieściami zdobył sławę i majątek pisarz, Roger Koponen, którego thriller psychologiczny sprzedaje się w dziesiątkach milionów egzemplarzy. „Wierny czytelnik” też zawiera takie… „mocne” kawałki.
Po spotkaniu z czytelnikami, kiedy właśnie szykował się do uwiedzenia właścicielki księgarni, Koponen dostaje wiadomość, że jego o szesnaście lat młodszej żonie stało się coś złego. Policja dostała anonimową wiadomość, że pod adresem takim to a takim, ktoś (ktoś – to ważne!) chce się zabić. Na miejsce wysłany zostaje patrol, a sierżant Koivuaho znajduje zwłoki Marii Koponen, siedzące przy stole, w eleganckiej sukni, z grymasem uśmiechu na twarzy, i bez żadnych śladów, które zdradziłyby przyczynę śmierci. Maria była chemiczką, więc może po prostu zażyła jakąś truciznę? Prowadząca sprawę pani aspirant Jessica Niemi dopytuje Koivuaho, czemu uznał, że chodzi w tym przypadku o morderstwo, a wtedy genialny sierżant oznajmia, że to dlatego, że zmarła jest kobietą, a o zamiarze popełnienia samobójstwa zawiadomił policję mężczyzna. Ups!
W tym momencie czytelnik musi sam wybrać jedną z dwóch ewentualności:
a) Finowie bardzo różnią się od Polaków. W Finlandii o czyichś planach samobójczych może informować służby tylko osoba tej samej płci, bo jeśli policję zawiadomi ktoś płci odmiennej, to wiadomo, że chodzi o morderstwo, a mordercą jest dzwoniący.
b) Książka jest niechlujnie napisana/przełożona/zredagowana.
„Wiernego czytelnika” akurat dostałem w prezencie od wydawcy (dziękuję), ale tak w ogóle, jakoś nie lubię być za swoje pieniądze traktowany jak czytelnik gorszego sortu, którym przejmować się nie ma potrzeby, bo i tak niewiele rozumie z tego, co czyta. Jakoś nie aprobuję bylejakości, a w książkach – różnych wydawców, różnych autorów, o różnej tematyce – znajduję jej w ostatnim dziesięcioleciu coraz więcej. Sprzętem AGD, który rozsypuje się tydzień po gwarancji, też zachwycony nie jestem. Tylko… co z tego?
Aspirant Jessica Niemi wraz z technikami kryminalistycznymi dokonuje oględzin ofiary i miejsca przestępstwa. Technikami, ale… ilu ich było? Trzech, czy czterech? Chyba jednak trzech, a w takim razie z kim rozmawiała Jessica Niemi? Ano tak! Z mordercą! Oj tam, oj tam! Każdemu może się zdarzyć. A gdzież ten fałszywy technik się podział? Ano, po prostu sobie wyszedł i zniknął. Jednak wpadka z mordercą nie oznacza, że pani aspirant jest wyjątkowo głupia (to częste „chwyty” w powieściach sensacyjnych, których celem jest ocieplenie wizerunku detektywa; Wallander też nie był idealny i popełniał błędy).
W domu Koponenów, na okładce jednej z wielu książek Rogera, aspirantka znajduje wizerunek czarownicy, uśmiechającej się w podobnym grymasie, jak denatka, Maria Koponen. Widać już wyraźnie, że szykuje się wyjątkowo trudne śledztwo w sprawie seryjnego mordercy, który inspiruje się treścią książek bogatego i sławnego pisarza, a jednocześnie gra z policją w jakąś obłąkańczą grę.
Sąsiadka, bo nie policja, odkrywa na dachu domu Koponenów złowieszczy napis Malleus Maleficarum (Młot na czarownice – jest to katolicki traktat na temat czarów i czarownic, autorstwa dominikańskiego inkwizytora Heinricha Kramera). Czyżby oprócz psychopaty chodziło też o jakąś sektę? We współczesnych Helsinkach ktoś rozpoczął polowanie na czarownice?
Opierając się na wskazówkach z książki Rogera Koponena, policja odnajduje w pobliżu domu pisarza zwłoki drugiej ofiary, kolejnej… czarownicy, „Lodowej Księżniczki”, jak nazwali ją śledczy.
„Erne wzdycha głęboko i zamyka oczy. Termometr wydaje sygnał. Trzydzieści siedem, siedem. Sama świadomość sprawia, że zimny pot oblewa mu skronie. Przez lata mierzył temperaturę ciała prawie obsesyjnie. W najgorszych czasach wkładał termometr pod pachę od dwóch do czterech razy na godzinę i zaznaczał w notesie ponad pięćdziesiąt odczytów w ciągu doby”[3].
Byłaby to bardzo dobra powieść sensacyjna, gdyby nie ambicja autora, który wyraźnie postanowił stworzyć dzieło uniwersalne, (prawie) dla każdego, i całkiem dobry thriller „wzbogacił” o rozważania na temat zaburzeń psychicznych głównych bohaterów, wynikających z dramatycznych związków z przeszłości, jakieś ograniczenia z powodu chorób, traumy… Miłość z Colombino, seks z Fubu, choroba nadkomisarza Erne Miksona, przełożonego aspirantki, podwójne mieszkanie Niemi i inne takie, zmieniają thriller momentami w powieść psychologiczną, a tego czytelnicy niekoniecznie oczekiwali. Albo nie wszyscy.
Książka jest ewidentnie za długa. Wspomnienia z Wenecji oraz romans z szalonym skrzypkiem, choroby, można sobie było darować. Bez żadnej szkody dla całości. Wręcz przeciwnie. Ale autor jest stosunkowo młodym Finem, może nie znać powiedzenia, że jak coś jest do wszystkiego, to w sumie jest do niczego. Tym niemniej polecam, bo Max Seeck miał świetny pomysł na fabułę, akcja jest dynamiczna, treść wciągająca i naprawdę chce się wiedzieć, co będzie dalej i jak to wszystko się skończy. A dłużyzny można w końcu pomijać.
Podobno na podstawie „Wiernego czytelnika” ma powstać film. Bardzo byłbym go ciekaw. Nie jest bowiem wykluczone, że będzie znakomity. Podobnie jak serial „Ślepnąc od świateł” jest, moim zdaniem, dużo lepszy od powieści, na podstawie której powstał.
---
2. Max Seeck, „Wierny czytelnik”, Sonia Draga, 2021, przekład Emilia Gieda, s. 11.
3. Tamże, s. 75.