Istnieje we mnie pewna obawa przed recenzowaniem klasyki. Zbyt wielu ludzi już o niej pisało, chwaliło i ganiło, częściej to pierwsze. ‘Alice’s Adventures In Wonderland’ to dla mnie pozycja wręcz kultowa, znam ją z dzieciństwa, potem fragmentami czytałam po polsku, fragment o herbatce znam prawie na pamięć. Nie czytałam całości, bo wiedziałam, że są takie pozycje, które dużo zyskują w oryginale. Niewątpliwie jest nią właśnie ‘Alice’.
Zapewne bezpośrednim bodźcem do zrealizowania tegoż postanowienia był film z cudownym Johnnym Deppem w roli Kapelusznika. Film naprawdę dobry, zachowywał klimat książkowego pierwowzoru, choć treścią znacznie od niego odbiegał i przeciętny czytelnik może być trochę zaskoczony tą interpretacją filmową, która dorzuca do fabuły trochę więcej akcji i intrygi, polegając na panującej modzie (patrz na przykład ‘Harry Potter’). Czy film na tym traci? Ciężko powiedzieć, porównania nie mają tu sensu.
Wróćmy jednak do książki. Nie wymaga ona pewnie przedstawienia – napisał ją, kryjący się pod pseudonimem Lewis Carroll, Charles Lutwidge Dogson. ‘Alicja’ wyszła mu raczej przy okazji, swoje myśli skupiał bardziej na matematyce (opublikował w tej dziedzinie parę prac). Był podobno bardzo nieśmiały i dlatego uwielbiał towarzystwo dzieci, zwłaszcza dziewczynek. Wśród nich była Alice Liddell prawdopodobnie pierwowzór Alicji. Mało kto wie, że Carroll parał się również fotografią, z całkiem przyjemnymi oku efektami – ciekawym wyglądu Liddell polecam poszukanie jej zdjęcia, wykonanego właśnie przez autora jednej z poczytniejszych książek dla dzieci.
Oczywiście nie jest to zwykła książka dla dzieci – jest to przysmak dla miłośników absurdu i tych, którzy lubują się w zgrabnych zabawach językiem. Jest to perełka dla każdego szanującego się miłośnika literatury w ogóle. Czy można jej coś zarzucić? Jest kwintesencją absurdu, w odróżnieniu od filmu, który stara się nadać mu jakiś logiczny ciąg zdarzeń i jakąś filozofię, książkowy oryginał utrzymuje się w stylistyce snu. Jak to często z absurdem bywa jest to również lektura bardzo zabawna, miejscami wręcz nie pozwalająca zdecydować, czy jest to więcej dziwne, czy śmieszne.
A więc – absurd. Nie ma tu żadnej filozofii, nie ma podziału na dobrych i złych. To kolejna różnica pomiędzy książką a filmem, który wprowadza drugą królową i polaryzuje bohaterów (stąd Kapelusznik nie jest już tylko dziwakiem, który nigdy nie kończy swojej herbatki, ale też wojownikiem). W książce nikt ze sobą nie walczy a Królowa z jej ciągłym pragnieniem ucinania głów każdemu w zasięgu jej wzroku, wydaje się być raczej kolejną odsłoną absurdu niż uosobieniem zła. To aspekt warty uwagi i chlubny wyjątek wśród innych pozycji szczycących się mianem ‘literatury dziecięcej’, gdzie baśniowy motyw walki dobra ze złem zdaje się być nieśmiertelny. Alicja, główna bohaterka, nie lubi nikogo mniej, ani bardziej, wszystkich słucha równie uważnie i każdemu zadaje równie niezręczne pytania, które okazują się być bardzo nie na miejscu.
A więc – przygody. Lecz bardzo poszatkowane – Carroll nie skupia się na żadnym bohaterze zbyt długo, znając niecierpliwość młodego czytelnika, lecz nie do końca zadawalając tego starszego, który czuje się, jakby ktoś nim rzucał po pokoju, trzymając za ręce. Jaśniej? Po prostu czyta się za szybko i pozostaje się nienasyconym. Dlatego pewnie wciąż się do tego wraca, odkrywając wciąż nowe elementy i twarze krótkiej opowieści.
A więc – warto. Pewnie, że tak. Najlepiej w oryginale, by nie stracić nic z gry językowej i angielskiego poczucia humoru. A film? Też warto, bo kreacje aktorskie i grafika są cudowne - lecz pewien dystans do fabuły się przyda.