Na Elizabeth Strout zwrócił moją uwagę pewien sympatyczny bloger. U nas jest to mało znana pisarka amerykańska, gdy u siebie jest cenioną autorką i w 2009 roku nawet nagrodzoną Pulitzerem za tę właśnie książkę, która po raz pierwszy w Polsce została wydana w 2010 roku, pod tytułem "Okruchy codzienności", a który to tytuł moim zdaniem bardziej trafnie oddawał jej fabułę. Tytuł tego wydania odpowiada oryginalnemu a być może ma się kojarzyć z miniserialem, który powstał w 2014 roku na podstawie książki i dlatego jest nim "Olive Kitteridge". Jestem w trakcie oglądania tego miniserialu, który jest świetny / ma znakomitą obsadę / i w zasadzie jest wierny książkowemu pierwowzorowi niemniej jednak skupia się głównie na postaci Olive, gdy książka oprócz niej ma wielu bohaterów, których historie są właśnie takimi "Okruchami codzienności", czyli różnymi codziennymi sytuacjami, częściej może smutnymi niż radosnymi, z których składa się życie każdego z nas. Ale to, które z nich przeważają oczywiście zależy od naszego charakteru i tego jak postrzegamy swoje życie, oraz tych, którzy w nim uczestniczą a przede wszystkim bliskich. I to jest doskonale oddane w książce.
Na książkę składają się osobne, zatytułowane historie, z których część dotyczy bezpośrednio Olive i jej bliskich a pozostałe mają własnych bohaterów, z którymi ona utrzymuje bliższe lub dalsze kontakty, gdyż akcja osadzona jest w małym amerykańskim miasteczku na Wschodnim Wybrzeżu a Olive, gdy ją poznajemy, jest przecież tam nauczycielką. Postać Olive w pewien delikatny sposób spaja ze sobą te wszystkie historie, w których odnalazłam specyficzny dla amerykańskiej prowincji mikroklimat. Szkoła dzięki której znają się wszyscy rodzice, kościół, w którym odbywają się również spotkania o charakterze kulturalnym i bar, w którym można spotkać się ze znajomymi i wypić drinka przy melodiach granych na pianinie przez mającą wieczną, zapijaną alkoholem, tremę Angie O'Meara.
Olive nie wzbudza sympatii w miasteczku, w przeciwieństwie do jej męża Henry'ego. Apodyktyczna, oschła, a czasem wręcz opryskliwa i wciąż niezadowolona z życia jakie prowadzi, jako żona jest zupełnym przeciwieństwem okazującego jej swe uczucia męża, którego starania nic dla niej nie znaczą a wręcz nawet ją irytują. A jako matka zarówno w szkole jak i w domu jest tylko nieczułą i ogromnie wymagającą nauczycielką dla swego jedynego syna, Christophera, co z przykrością przyjmuje nie tylko on sam, ale również jego ojciec. Bywa równie niemiła dla innych osób chociaż, gdy jest taka potrzeba wyciąga pomocną dłoń.
Ale ta Olive potrafi jeszcze obdarzyć uczuciem i cierpi ogromnie, gdy obiekt tych uczuć zginie w wypadku. Henry, który nie może dotrzeć do żony i domyśla się stanu jej uczuć, swymi pełnymi ciepła uczuciami obdarza swą młodziutką pracownicę w aptece, lecz pozostaje to tylko w sferze sprawowania szczególnej opieki nad tą kobietą, którą los boleśnie doświadcza. Wydawało, by się jednak, że oboje z Olive chętnie odmienili by swoje życie zmieniając partnerów, ale los chce inaczej i po latach, gdy syn ożeni się a później wbrew ich oczekiwaniom wraz z żoną wyprowadzi się do Nowego Jorku, co obydwoje pogrąży w przygnębieniu a Olive świat stanie na głowie, zostają sami, zdani wyłącznie na siebie. I to wówczas bardzo ich zbliży, ale na tym nie dość bolesnych doświadczeń. Olive pozbawionej bliskiego kontaktu z synem, który niestety nie czuł się kochany i teraz daje jej to wyraźnie odczuć, chociaż ona tego nie rozumie, gdyż uważa, że przecież kochała go bardzo, pozostaje tylko Henry, ale i z nim odkąd uległ chorobie nie ma kontaktu, a jednak gdy codziennie odwiedza go w domu opieki to z nim dzieli się wszystkim co dotyczy jej i ich syna a także wspólnych znajomych. Aż w końcu zostaje całkiem sama i samotnie odbywa spacery nad rzeką, nad którą w pewien dzień spotyka Jacka Kennisona, który też już jest wdowcem. Ona ma już 82 lata i nagle dociera do niej, że zupełnie nieświadomie nie obdarzając miłością swych bliskich trwoniła swoje życie, dzień po dniu.
Muszę przyznać, że Elizabeth Strout zauroczyła mnie swą "Olive Kitteridge", tymi wszystkimi historiami, których bohaterki i bohaterowie są tak wyraziści, pełnokrwiści, że wyzwalają różne, skrajne nawet, emocje co sprawiało, że ich zachowania złościły mnie lub wywoływały moje współczucie, ale czasem również bawiły, gdyż w książce nie brak również subtelnego humoru. Czytałam tę powieść z dużą przyjemnością dając się wciągnąć w poszczególne jej wątki, te niby zwykłe opowieści o życiu, mimo iż wiele w nich smutku i pesymizmu, gdyż opowiadają o uczuciach, które wygasają, o rozstaniach i przemijaniu czasu, o nieuchronnej starości połączonej z oczekiwaniem na śmierć, a także o braku więzi między pokoleniami i cierpieniem z tym związanym. Ta mądra i bardzo życiowa książka poruszyła mnie zawartą w swej fabule psychologiczną prawdą o tym czym jest raniący drugich egocentryzm i egoizm a co za tym idzie pobudziła do pogłębionej refleksji nad sobą. Ale chociaż przesycona smutkiem wynikającym z samotności jaka jest udziałem jej bohaterów to jednak przebija w niej również nuta optymizmu co sprawiło, że jej lektura mnie nie przygnębiła, mimo iż cień smutku położyła na moich odczuciach. A przy tym zachwyciła mnie swą bogatą i ładnym językiem prowadzoną narracją, w której dużą rolę odgrywają opisy sytuacyjne oraz dialogi między bohaterami a także ich monologi wewnętrzne. Co lubię w książkach najbardziej....co nie znaczy, że nie lubię również ciekawych opisów np. przyrody.
"Olive Kitteridge" ze względu na to, że pozwala spojrzeć również na siebie innymi oczami, bardziej krytycznie, polecam wszystkim.
To pod każdym względem znakomita lektura. A sprawiła, że chętnie sięgnę po następne książki Elizabeth Strout.