Gdy wziąłem do ręki powieść Jolanthe Dee pod tytułem Samotny wędrowiec, całkiem inaczej wyobrażałem sobie treść powieści. Zanim przeczytałem blurb na tyle okładki, zasięgnąłem wiadomości o samej autorce, całkiem inaczej wyobrażałem sobie lekturę. Dlaczego?
Zacznę tym razem od okładki Samotnego wędrowca. A na niej widzimy mężczyznę na koniu, zapatrzonego w dal, horyzont, który rozprzestrzenia się przed nim. Idealnie współgra to z tytułem powieści. Tak sobie wyobrażałem powieść. Ktokolwiek jest na okładce, będzie przedzierał się przez niezamieszkane terytorium, dziewicze tereny i spotkają go zapewne ciekawe przygody w nieznanym świecie… Okazuje się, że jest to powieść… marynistyczna. O tym jednak w dalszej części recenzji. Teraz kilka słów o autorce.
Tak jak treść, tak nazwisko na okładce, Jolanthe Dee, zasugerowało, że autorka nie pochodzi z Polski. Nic bardziej mylnego. Okazuje się, że to pseudonim artystyczny pani Jolanty Długosz, pisarki pochodzącej z południowo-wschodniej Polski, z Przemyśla. Jej pasją jest pisanie, które pomaga jej w walce z chorobą. Pani Jolanta choruje na zespół Klippela-Fella (wrodzony zrost kręgów szyjnych lub zespół wielopoziomowych wad rozwojowych kręgosłupa szyjnego). Przez to porusza się o kulach. Swoją przygodę z literaturą, ze słowem pisanym rozpoczęła w 1997 roku, gdzie na szpaltach gazety Pogranicze ukazało się jej opowiadanie Kosmiczna podróż. W swoim dorobku literackim ma także tomik poezji Biały ptak – szukając nadziei oraz kilka powieści.
Przejdźmy teraz do treści powieści. Jolanthe Dee przenosi nas na kontynent północno-amerykański, za Ocean Atlantycki, do momentu, gdy na tym kontynencie zaczęła się gorączka złota. Na tereny ówczesnych Stanów Zjednoczonych zaczęły napływać spore ilości osadników, poszukiwaczy szczęścia, którym marzyła się fortuna, bogactwo i spełnienie marzeń po znalezieniu grudki pożądanego złotego kruszcu. Ameryka była wtedy dzika i nieznana, więc trzeba było się liczyć z licznymi niebezpieczeństwami. Do tego dochodziły naturalne kataklizmy jak na przykład częste tornada. To czas, który pamiętamy z westernów licznie prezentowanych na naszych ekranach telewizorów w dwudziestym wieku. To czas plemion indiańskich, takich, jak na przykład: Irokezi, Siuksowie, Mohikanie, Komancze czy Apacze. Poznajemy na początku powieści rodzinę Beklejów. Jak napisała autorka w przedmowie: to była spokojna rodzina, wielodzietna z wieloma tradycjami, szukająca cichego miejsca do ludzkiej egzystencji z dala od miast, kłopotów i specyfiki dużych skupisk ludzkich. Swój dom wybudowali na klifie w pobliżu oceanu, by wieść szczęśliwe życie. Czy aby na pewno takie życie ich spotkało?
Jak potoczyły się losy rodziny Beklejów? Dlaczego jest to powieść marynistyczna, czyli taka, której w dużej mierze akcja rozgrywa się na morzach i oceanach, na statkach, gdzie o niebezpieczeństwo trudno? A to piraci, a to potężne burze i sztormy, a to nieznane, przepiękne wyspy i wysepki, bądź całe archipelagi. Jeżeli taka tematyka jest Wam bliska, to koniecznie musicie zagłębić się w lekturę autorki. Dodatkowo Jolanta Długosz na końcu powieści zaprezentowała repertuar piosenek związanych z tematem i zatytułowała je piosenkami do nucenia. Na pewno książkę wzbogacają opisy nieskażonej ludzką ręką przyrody, która jest wszechobecna na wyspach, które odwiedzają bohaterowie powieści. Musicie ich poznać i zobaczyć, jak wyglądało kiedyś życie w Ameryce, po drugiej stronie oceanu, jak i na wodnych szlakach świata. To co? Wyruszacie w magiczną podróż w nieznane?
Książkę zrecenzowałem dzięki portalowi sztukater.pl, serdecznie dziękuję.