Magia odeszła z Noreeli. Zagrożona przez tych, którzy chcieli nią zawładnąć, pozostawiła niegdyś kwitnący kraj, porzuciła go – wydawałoby się – bezpowrotnie. I dopiero gdy odeszła, wszyscy odczuli jej brak. Noreela umiera. Więzi społeczne rozpadają się, górę bierze cwaniactwo i bezmyślne okrucieństwo, przetrwanie za wszelką cenę staje się ważniejsze od empatii, życzliwości i współczucia. W niebo sterczą okaleczone kikuty dawniej wykorzystywanych maszyn, których dziś nie tylko nikt nie potrafi uruchomić, ale nawet stwierdzić czemu służyły; w miastach króluje występek i przemoc, wsie nie są już bezpieczne, na szlakach czyhają przerażające stwory. Sama ziemia zastawia na podróżnych pułapki, pojawiające się znikąd zabójcze jamy-połykacze, niczym kosmiczne czarne dziury, pochłaniają wszystko, co znajdzie się w ich zasięgu. Ten mroczny klimat, nastrój beznadziei i upadku jest wszechobecny i przytłaczający, wydaje się, że wszystkie działania bohaterów skazane są z góry na niepowodzenie.
Ale, jak zawsze, pozostaje nadzieja. Według jednej z przepowiedni magia ma wrócić dzięki chłopcu, któremu grozi – jakże by inaczej – śmiertelne niebezpieczeństwo. To już było? Owszem, i nie tylko to, bo autor świadomie wywołuje u czytelników skojarzenia z klasyką fantasy – towarzysze i obrońcy chłopca to – wypisz, wymaluj – Drużyna Pierścienia; nazywane sokołami stworzenia o błoniastych mackach pełniących rolę skrzydeł*, służące za środek transportu sługom Magów, z powodzeniem wypełniają rolę Nazguli, a zakapturzone postaci Czerwonych Mnichów mogą kojarzyć się z Upiorami Pierścienia. Ale to tylko punkt wyjścia, bo autor nawet nie stara się iść tropem Mistrza. Bazując na znanych schematach, przekształca je, wykorzystuje po swojemu, buduje nową konstrukcję: naczelnym celem jest ochrona chłopca, ale jakimi środkami osiągnąć cel? Wyprawa okazuje się ucieczką przed... w zasadzie przed wszystkim i wszystkimi, bo wrogiem w umierającej Noreeli może okazać się każdy.
Sam dobór towarzyszy chłopca – złodziej o stale krwawiących palcach, wiedźma-dziwka, górnik-narkoman, bibliotekarka, wojowniczka – nie wróży najlepiej powodzeniu wyprawy, przebiegającej od początku pod znakiem chaosu i przypadkowości poczynań (brak planu działania jest uzasadniony fabularnie) oraz sporów między członkami drużyny. Ich wcześniejsze losy przedstawione są początkowo w odrębnych wątkach, nie wolnych od retrospekcji i wyjaśnień narratora, co – choć może wywołać lekką dezorientację u czytelnika – pozwala ukazać motywację postaci i pogłębić ich wizerunek, bo każdy z członków drużyny dźwiga niemały psychiczny bagaż doświadczeń. Na szczęście Tim Lebbon panuje nad fabułą i zgrabnie splata wątki, nie gubiąc czy nie porzucając „niepotrzebnych” chwilowo bohaterów. Do niewątpliwych zalet powieści zaliczyć należy także nieratowanie postaci za wszelką cenę i mocne, dostosowane do klimatu całości, zakończenie. Zakończenie, wyjaśniające tylko niewielką część tajemnic powieściowego świata, jest klasycznym cliffhangerem zaostrzającym czytelniczy apetyt.
Do zastanowienia skłania mnie sposób przedstawienia w książce magii. Nie jej naukowo-przyrodniczej odmiany, wykorzystującej naturalne właściwości różnych substancji, którą posługuje się wiedźma, określając ją lekceważąco mianem „sztuczek”, a „prawdziwej” magii – siły przenikającej każdy element powieściowego świata, nadającej mu kształt i charakter. „Magia odeszła”... „magia powraca”... te zwroty powtarzają się w książce często, magia została potraktowana jak samoistny byt, obdarzony wolną wolą. Autor wprawdzie zarzeka się, że nie można przypisywać jej świadomości, jednak wielokrotnie czytelnik odnosi wrażenie, że magia w „Zmroku” jest spersonifikowana (choć bezcielesna), bowiem tak mocno determinuje postępowanie bohaterów, prowadzi ich, decyduje o ich losie. Jest jak drugie, niezależne „ja”, podszeptujące enigmatyczne sugestie, lecz nigdy nie oferujące kompletnych wyjaśnień. Tym większe współczucie budzi los postaci, nie znających celu, do którego zdążają, manipulowanych przez potężny żywioł, prawdziwych igraszek w „rękach” przeznaczenia.
Tim Lebbon jest uznanym autorem horrorów i przy wyborze lektury należy o tym pamiętać. W książce przeważają opisy przemocy, brutalnych, naturalistycznie przedstawionych starć, okrucieństw i perwersji; szczególnie uwypuklone przez dosadny język powieści. To wszystko jest fabularnie uzasadnione, w końcu akcja toczy się w upadającym świecie, którego mieszkańcy żyją w ruinach minionej cywilizacji. Jednak dla nieprzygotowanego czytelnika lektura „Zmroku” może okazać się ciężkim przeżyciem – nie tylko czasem wywołuje obrzydzenie lub odrazę, ale i rozwiewa mit człowieka jako istoty w gruncie rzeczy dobrej.
* O przekład i ostateczny kształt opisu tego konkretnego magicznego stworzenia mam osobistą pretensję zarówno do tłumacza, jak i redaktora „Zmroku”. Nie dość, że jastrzębie z uporem nazywane są sokołami, to na dodatek lotność skrzydeł została zastąpiona lotnością szponów. I tak, na stronie 185 Tim Lebbon pisze: „She circled, her hawk spreading its webbed tentacles to catch the meager thermal rising up from the town below”. Polska wersja tego fragmentu brzmi: „Krążyła, a jej sokół rozpościerał połączone błoną szpony, aby pochwycić słabe prądy termiczne wznoszące się z miasta w dole”. Podobnie ma się sytuacja na stronie 241 – zdanie oryginalne: „The hawks mostly floated, needing only the occasional sweep of their webbed tentacles (...).” zostało przetłumaczone jako: „Sokoły głównie szybowały i jedynie od czasu do czasu machały połączonymi błoną szponami (…).”. Doprawdy, wizja szybującego drapieżcy, rozpościerającego szeroko szpony zamiast skrzydeł jest po prostu śmieszna.
Recenzja ukazała się 2010-08-06 na portalu katedra.nast.pl