„Los czasami musi zadrwić, by potem wyciągnąć pomocną dłoń”.
Zdanie z okładki idealnie opisuje całość utworu. Nic dodać, nic ująć. I z nim zgodzę się w pełni, czego nie mogę powiedzieć z opisie z tyłu okładki, który głosi „Ujmująca i sugestywna historia (…)”. Już na wstępie rozwieję wszelakie wątpliwości. Nie, nie ujęła mnie. I bardzo mi z tego powodu przykro, bo liczyłam na coś więcej.
Trójka bohaterów: Fryderyka, Małgorzata oraz Aleksander. Tak różni od siebie, a jednak mający coś wspólnego - łączy ich jedna kamienica, dwa mieszkania, brydż i właściwie sama Fryderyka, będąca łącznikiem tego wszystkiego. Kim są ci bohaterowie? Spieszę z wyjaśnieniami. Fryderyka to starsza pani, miłośniczka brydża, która przy swoim stoliku gromadzi graczy i opowiada im życiowe historie (o sobie oraz o mieszkańcach kamienicy). Owa starsza pani przyjmuje pod swój dach niejaką Małgorzatę, kobietę młodą a już doświadczoną przez los, będącą na życiowym zakręcie (a jakże!). Życie Małgorzaty skutecznie zatruwa Aleksander, będący bratankiem Fryderyki, który jest emerytowanym sędzią ze złamanym sercem po stracie ukochanej. Oprócz nich są inni, ale te postaci są najbardziej istotne w całej historii.
W książce Grażyny Jeromin Gałuszko szukałam wytchnienia. Miałam nadzieję, że sięgnę po ciekawą obyczajówkę, którą pochłonę w jeden wieczór i trochę zapomnę o doczesnych sprawach, które okropnie mnie przygniotły. Niestety tak nie było… I mówię to z bólem serca! Otrzymałam trudną książkę (rzekłabym, że powieść psychologiczną), na której musiałam pozostawać stale skupiona, by czegoś nie pokręcić, by wszystko dobrze zrozumieć. I będąc szczera – nie mam pojęcia, czy zrozumiałam ją dobrze. Wciąż mam gdzieś z tyłu głowy, że coś pominęłam, czegoś nie zrozumiałam albo coś pokręciłam. Nie czułam się zrelaksowana. Byłam zdenerwowana, spięta i zestresowana ciągłym pilnowaniem kto jest kim, czy ten ktoś żyje czy umarł (tego do tej pory nie potrafię zrozumieć. Czy ktoś mnie olśni? Może wtedy bardziej zrozumiem tę historię?) Bo odnosiłam wrażenie, że Fryderyka była jedynie duchem, który opisywał i opowiadał tę historię innym duchom siedzącym przy stoliku do brydża. Być może był to ciekawy zabieg, ale mnie nie przekonał.
Akcja toczy się niezwykle powoli. Czasami płynęła tak, jak miód ściekający z łyżki. Niespiesznie, może trochę przeciągając to i owo. Z rzadka następował zryw. Autorka skakała z bohatera na bohatera. Początkowo zastanawiałam się kto tym razem opowiada o swoim życiu. Wyjaśniało się to po kilku zdaniach. Rozbijało mnie to czytelniczo. Do połowy książki irytowało, później przywykłam do tego sposobu opowiadania historii.
Polubiłam Chińczyka Kima i Małgorzatę. Kima za jego proste podejście do życia (on chcieć mieć ziona i stwozić coś, co nie będzie zwykła chińska lestaulacja. Tam bić plawidziwe żyrandole Małgoziata! Nie jakieś inne punktowe ciuda!), a Małgorzatę za upór i ciekawy charakter. Fryderyki nie poznałam aż tak, jakbym chciała – była mądrą kobietą, ale skupiała się na opowiadaniu historii innych, przez co nie mogłam jej w stu procentach rozgryźć. O Aleksandrze nie mogę powiedzieć prawie nic. No może to, że Małgorzata stale działała mu na nerwy i szukał na nią haka.
Nie będę kłamać i czarować. Nie było mi łatwo wejść w tę historię. Ogarnęłam ją tak „jako-tako” pod koniec utworu. Nie tego się spodziewałam, liczyłam na coś innego. Momentami zmuszałam się do czytania, nie czułam radości z poznawania historii, która koniec końców okazała się być całkiem dobra. Jednakże – za każdym razem patrzę na całość utworu. Zbieram plusy i minusy, by później konstruktywnie i zgodnie z własnym sumieniem ją ocenić. I niestety – książka mnie nie zachwyciła, nie porwała, nie oczarowała. Szkoda!